SWP





MINIATURY HISTORYCZNE / KULTURALNE POLONIJNEJ AGENCJI INFORMACYJNEJ
Armia Krajowa jedzie na Sybir






„Armia Krajowa jedzie na Sybir!” krzyczano z wagonów pociągu, który 24 marca 1945 wywoził z Krakowa do łagrów w Związku Sowieckim żołnierzy Polskiego Państwa Podziemnego, bohatersko walczących przez ostatnie lata z Niemcami. Dzisiaj przypada rocznica urodzin profesora Witolda Kieżuna, polskiego ekonomisty, żołnierza Armii Krajowej, podporucznika czasu wojny, powstańca warszawskiego, który za swoje poświęcenie ojczyźnie został skazany na radzieckie łagry. To był wystarczający powód, ale jak się dowiemy nawet tam można zachować godność i ideały dla których gotowy był poświęcić życie. Proponujemy fragment wspomnień profesora Kieżuna "Armia Krajowa jedzie na Sybir. Wspomnienia z sowieckiego łagru w Krasnowodsku."

Krasnowodsk – gułag śmierci

Wreszcie 23 kwietnia (1945) po 30-dniowej podróży dotarliśmy do Krasnowodska. Kolej kończyła tutaj swój bieg. Wysiedliśmy późnym wieczorem na stacji. W uformowanej kolumnie staraliśmy znaleźć się obok siebie. Ruszyliśmy marszem przez piaszczystą drogę i po paru kilometrach doszliśmy do przygotowanego dla nas obozu.

Bezchmurne niebo było usiane olbrzymią ilością gwiazd, które wydawały się znacznie bliższe, niż te widziane w Polsce. Na tle prostokątnych piaskowych gór, wśród piaskowej pustyni widać było obóz: wysokie druciane ogrodzenie, szeroka odrutowana brama, drewniane wieżyczki dla strażników, z jednej strony dachy podziemnych baraków wystające na poziomie ziemi, z drugiej pusta olbrzymia przestrzeń piasku. To wszystko było podobne do typowego hitlerowskiego obozu koncentracyjnego. Filek Gabryś i Wiktor Nowicki, więźniowie Oświęcimia, zakpili: brakuje tylko napisu nad bramą: „Arbeit macht frei” – i znów bylibyśmy u siebie.

Umieszczono nas na pustym terenie na piasku i tu spędziliśmy pierwszą noc. Temperatura wynosiła około 15-18 stopni. Rano zobaczyliśmy duży hydrant wodny. Jeden z żołnierzy otworzył go specjalnym kluczem. Gdy wszyscy rzucili się szybko do picia, nadbiegł oficer o wyraźnych rysach uzbeckich, wołając: „Nie można pić, to słona woda!”. Istotnie, woda miała słony smak, co gorzej, była rdzawoczerwona; zrozumieliśmy nazwę pobliskiego miasta: Krasnowodsk – miasto czerwonej wody. Ci wszyscy, którzy wypili wodę, już po paru godzinach dostali biegunki.

Rano rozpoczęliśmy kopanie rowów klozetowych na wzgórzu obok płotu i odtąd już całą dobę można było widzieć tłum mężczyzn kucających nad rowem pełnym much, które tłumnie obsiadały nagie pośladki. Na szczęście kobiety umieszczono od razu w drugiej części obozu, w szpitalnej i kobiecej zonie (jak nazywano strefy obozu), w jednym z podziemnych budynków.

























W ciągu paru dni przywieziono namioty, jak się okazało, made in USA. Całe wyposażenie obozu było amerykańskie: samochody (Studebakery), młotki, drut kolczasty na ogrodzenie, gwoździe, siekiery, łopaty, kilofy itp. Dieslowska lokomotywa, która wiozła nas od Taszkientu, też była amerykańska. To Ameryka wyposażyła również i enkawudowskie obozy. Dla nas wszystkich był to swoisty szok. Nie znaliśmy jeszcze wówczas rooseveltowskiej antypolskiej polityki w Teheranie i później w Jałcie, jak również bezczelnego kłamstwa Roosevelta, który zapytany w Kongresie o rzekomo wyrażoną w Teheranie zgodę na oddanie części Polski Związkowi Sowieckiemu oświadczył uroczyście, że w Teheranie w ogóle nie dyskutowano sprawy Polski. Ameryka była dla nas symbolem przyjaźni i naszą nadzieją na wyzwolenie i teraz rozumowaliśmy, że Ameryka i alianci nie mogą tolerować faktu, iż alianckich, polskich żołnierzy aresztuje się i trzyma razem z Niemcami w obozie. Chodziło tylko o to, ażeby wieść o tym nadużyciu doszła do aliantów, a tego, że nasi koledzy w Polsce te wiadomości przekażą, byliśmy pewni. Tak kształtowała się nasza wiara w wyzwolenie i ona była podstawą naszej solidarności i odporności na trudy podróży i obozu.”

W ciągu paru następnych dni zorganizowano administrację obozu. Został uformowany „raboczyj batalion” podzielony na „zwody” (plutony). Każdy „zwod” liczył 64 osoby. Na czele batalionu pracy stał komendant, którym został major Gustaw Sidorowicz, jego zastępcą był mój stryj, podpułkownik Jan Kieżun, a szefem sztabu kapitan Zbigniew Nosek-Witoski. Stworzono również służbę księgową, kierowaną przez Jerzego Żudrę – zawodowego księgowego. Stanowiska komendantów „zwodów” objęli z reguły także Polacy. Ta szansa objęcia funkcji w obozie przez Polaków wiązała się z łatwością porozumiewania się. Niektórzy Polacy dobrze mówili po rosyjsku (np. mój stryj, dawniejszy pilot armii carskiej), a ci, co nie znali rosyjskiego, mogli łatwo się porozumieć w związku ze słowiańskim rodowodem obu języków. Zadziwiająca była szybkość opanowania podstawowego zakresu rosyjskich słów przez polskich więźniów, po paru tygodniach nie było już poważniejszych problemów we wzajemnym porozumiewaniu się.

Równolegle NKWD dokonało podziału na grupy wg kryteriów politycznych. Pamiętam, że było 5 grup uszeregowanych według kryterium wrogości i rangi zbrodniczości. Podstawowy przydział dzienny chleba był dostosowany do grupy – pierwsza grupa miała najmniejszy przydział, kolejno zwiększany w wyższych grupach. Ta grupowa struktura obrazowała jednocześnie wielorakość międzynarodowego zespołu obozowego. Pierwsza, ta najgorsza, najbardziej dyskryminowana w przydziałach żywności, to była: Armia Krajowa z wszystkimi swoimi częściami składowymi, Narodowe Siły Zbrojne, gestapo i Sonderdienst. Druga to: NSDAP – Narodowo-Socjalistyczna Partia Pracy (hitlerowska), SS, Bund Deutsche Madel, Hitlerjugend. Trzecia to: własowcy, żołnierze Rosyjskiej Wyzwoleńczej Armii, czetnicy chorwaccy Ante Pavelicia, żołnierze armii generała Mihajlovicia. Czwarta to Francuzi z ochotniczej dywizji Charlemagne. Piąta, to w minimalnych ilościach pozostali więźniowie: Czesi z Organisation Todt, Włosi, cywile niemieccy bez przydziału organizacyjnego, w ich liczbie śląscy górnicy, „białogwardiejcy” – rosyjscy porewolucyjni emigranci, cywilni Białorusini.

Idea organizacji roboczego batalionu polegała na wprowadzeniu zasady rozrachunku gospodarczego. Więźniowie (my oficjalnie nazywaliśmy się „internowanymi”) mieli pracować i wyrabiać normę. Jeśli przekraczano normy, zapłata dla obozu miała być wyższa i ci więźniowie, którzy się do tego przyczynili, mogli otrzymać więcej, np. 50 gramów chleba w przydziale codziennym. Miarą wartości i podstawą pożywienia był chleb.

Podstawowym zajęciem była budowa budynków NKWD w mieście i praca w kamieniołomach na pustyni, gdzie wysadzano w powietrze piaskowe góry i następnie małymi toporkami wyciosywano z brył coś w rodzaju dużych cegieł wielkości jakichś 8 normalnych cegieł. Piaskowiec był stosunkowo łatwy do obróbki, a jednocześnie wystarczająco twardy jako materiał budowlany. O ile sobie przypominam, norma wynosiła 90 bryłek dziennie. Poza tym więźniowie byli zatrudniani przy różnych innych doraźnych pracach, takich jak: transport materiałów, praca w szwalniach, piekarniach, warsztacie samochodowym, reperacja sprzętu itp. Teoretycznie wszędzie obowiązywać miała zasada rozrachunku gospodarczego; wszystkie zewnętrzne prace miały być bezgotówkowo płacone obozowi. Księgowa służba obozu wyliczała koszty i zyski, określając jednocześnie nadwyżki przydziałów żywności (tylko chleba) w zależności od przekroczenia norm.

Ten cały system był oczywiście niesprawny, przede wszystkim dlatego, że masa więźniów nie pracowała systematycznie, zarówno ze względu na choroby jak i na brak racjonalnej organizacji procesu pracy. Teoretycznie to właśnie „komzwody” (dowódcy zwodów) mieli prowadzić ludzi do pracy i ewidencjonować wyniki. W praktyce wyniki pracy były notowane przez wydelegowanych enkawudzistów, a wymierzanie i wyliczanie przez nich wykonywanej pracy było często fikcyjne. W każdym razie w początkowym okresie, do czasu mojego pójścia do zony szpitalnej (23 maja 1945 r.), tj. przez pierwszy miesiąc, prawie nikt z akowców nie pracował systematycznie. Ja pracowałem parę dni na budowie gmachu NKWD i dwa razy w kamieniołomach, jednak głównie w celu zorientowania się w możliwości ucieczki, bo taka myśl była stałą moją obsesją, podzielaną przez duże grono kolegów, głównie Kazka Mikułę, Tadka Ciałowicza, mego stryja, a także majora Sidorowicza, Stefana Klimę i Zbyszka Noska.

Jako „komandir zwoda” miałem pod sobą 64 Niemców. Byli to w większości esesmani i gestapowcy. Co dzień o szóstej rano miał miejsce apel całej męskiej zony roboczej. Zona kobieca i szpitalna znajdowały się, oddzielone drutem kolczastym, po drugiej stronie obozu. Były tam duże baraki, wkopane w ziemię na głębokość mniej więcej dwóch pięter z dachem na poziomie ziemi, z wywietrznikami i pionowymi oknami wystającymi nad powierzchnię ziemi. Były to baraki wybudowane przed rewolucją dla garnizonu wojskowego. Później służyły już jako baraki więzienne. W nich podobno uwięzieni byli powstańcy uzbeccy i turkmeńscy, którzy rozpoczęli walkę w 1939 roku w czasie wojny fińskiej. Podobno Aszchabad był przez nich zdobyty, zostali jednak pokonani i w ciągu niecałych 5 lat wszyscy wymarli w Krasnowodsku. Mówiono o 5000 więźniów. Na ich miejsce przybyli Niemcy, no i my.

W czasie apelu dyżurny oficer w towarzystwie szefa sztabu batalionu roboczego (oficer NKWD i kapitan Nosek) podchodził do uszeregowanego w piątki każdego zwodu i przyjmowali meldunek o stanie osobowym. Meldowałem po rosyjsku, np.: „Komandir zwoda Witold Witoldowicz Kieżun zajawlajet: po spiskie – 64, w stroju – 40, balnych – 24.” Enkawudzista liczył każdy szereg i zapisywał stan, sumował kolejno wszystkie zwody i później meldował sowieckiemu komendantowi obozu stan całkowity. Przed frontem całości stał komendant sowiecki, pułkownik NKWD, dwóch lub trzech sowieckich oficerów dyżurnych, komendant batalionu pracy, mjr Sidorowicz i szef sztabu batalionu, kpt. Nosek-Witoski.

Komendy były podawane w języku rosyjskim i niemieckim. Mjr Sidorowicz domagał się komendy polskiej, ale odmówiono mu, twierdząc, że przecież Polaków jest mało. A więc komenda: baczność to było „smirno” i „stillgestanden”. Apele czasem fatalnie przedłużały się, bo nieraz były błędy w podliczaniu, a także doraźne, często liczne, zmiany stanu na skutek szybkiej „ucieczki” więźniów – a nieraz i sowieckich oficerów – na górkę do ubikacji. Z inicjatywy dowództwa batalionu zbudowano dużą latrynę, zbiornik na wodę, w którym sól osadzała się na dnie i woda stawała się zdatniejsza do picia, natryski i umywalki.

Najgorszym problemem była jednak sprawa klimatu i wody. W kwietniu temperatura była jeszcze znośna, ale później rozpoczęły się już potworne upały, z tym że występowała ostra różnica temperatur pomiędzy dniami i nocami. Upały w ciągu dnia dochodziły do 56 stopni w cieniu, sam widziałem na jedynym w obozie termometrze, na budynku ambulatorium dla NKWD, +54°C. Między dziesiątą a szesnastą upał był podobny do otwartego pieca chlebowego, można było oddychać jedynie otwartymi ustami, oblewając się silnym potem. Podobno można było gotować jajka w piasku (tak nam mówili Rosjanie). Słona woda wywoływała silną biegunkę, cały wysiłek był więc skierowany na to, ażeby jak najmniej pić. Leczono się też zwęglonym chlebem, opalanym na indywidualnych małych ogniskach ochranianych cegłami. Łatwo było o kawę, a więc pito b. mocną kawę. To wszystko nie bardzo pomagało. Suche jedzenie zupełnie pozbawione witamin plus słona woda doprowadzały do strasznej choroby tropikalnej beri-beri (awitaminoza, dystrofia). Ludzie początkowo puchli (ja np. nie mogłem włożyć żadnych spodni ani kalesonów, tak strasznie miałem spuchnięte uda), później wydalali olbrzymie ilości wody, strasznie chudli, nogi stawały się jak patyczki, tracili władzę w mięśniach głównie kończyn dolnych, następnie tracili świadomość, przez parę godzin (często dłużej) krzyczeli i wreszcie umierali. Śmiertelność była olbrzymia. Poza beri-beri z dystrofią panował tyfus brzuszny i plamisty, czerwonka, zapalenie płuc (duża amplituda temperatury dziennej i nocnej), świerzb. Ludzie ginęli też od ukąszeń tarantul; te niezwykle szybkie stworzenia były śmiertelnie jadowite.

Pierwszą ofiarą był mój podkomendny z mojego zwodu, postawny esesman świetnie trzymający formę. Rano włożył nogę do buta, w którym spała tarantula, ugryzła go w nogę, po paru godzinach sczerniała mu skóra i po południu już nie żył. Równie groźne były też piaskowe żmije koloru piasku, mało widoczne i bardzo zwinne. Po ukąszeniu śmierć następowała również szybko.

Mieliśmy wszyscy świadomość, że nie pożyjemy długo, że jest to nowoczesny, „humanistyczny”, pozbawiony tortur, bicia i krematoriów, obóz śmierci. Mieliśmy oficera NKWD, Uzbeka, który był bardzo przyjazny Polakom. Przychodził wieczorem do naszego namiotu na pogawędki. Wiedział, że jesteśmy z Lechistanu. Opowiadał nam historię Chorezmu i jego potęgi, gdy dzisiejsza pustynia była jednym wielkim kwitnącym ogrodem. On właśnie mówił, że maksymalny okres przeżycia w tym klimacie to 1,5 roku, ale tylko o ile ma się słodką wodę do picia. Cała obsada sowiecka obozu to byli też skazańcy. Komendant NKWD całego miasta został zesłany do Krasnowodska na 2 1ata za „niewyjaśniony deficyt 100 000 rubli”.

Ich sytuacja była dużo lepsza, bo dostawali do picia słodką wodę, importowaną z Kaukazu przez Morze Kaspijskie, ale też cierpieli na biegunkę. Nieraz z satysfakcją obserwowaliśmy, jak oficerowie dyżurni nie mogą doczekać końca apelu i biegiem gonią do „ubornej”. Nie przypominam sobie z ich strony jakichś aktów zorganizowanego bestialstwa czy bicia więźniów. Był jednak zły okres pod koniec mego pobytu w szpitalu, gdy część stanowisk „komzwodów” objęli własowcy. Sporządzili sobie duże kije i jeden z nich zaczął bić Niemców. Raz uderzył jakiegoś Polaka. Dziwnym trafem ten komzwod utopił się w latrynie, która od pewnego momentu stała się dużą sadzawką pełną fekalii. Był to prawdopodobnie nieszczęśliwy wypadek pijanego „komzwoda”, bo własowcy pracując w mieście nastawieni byli na zdobywanie alkoholu, ale od tego czasu skończyła się własowska moda na noszenie kijów, a Polaków zaczęli traktować z wyraźnym szacunkiem.

























Marzenie o ucieczce

W atmosferze pełnej świadomości braku szans na przeżycie w tym gułagu śmierci, mój kompleks ucieczki napotkał na podobne pragnienia wielu kolegów. Głównym problemem było dokładne rozeznanie terenu, zorientowanie się gdzie jesteśmy i jak daleko jest do granicy Persji.

Niespodziewanie pojawiła się możliwość zaspokojenia tej wiedzy. Pracując przy budowie gmachu NKWD w mieście, spotykaliśmy robotników Persów (Irańczyków), wolnych mieszkańców Krasnowodska. Otóż w czasie przerwy w pracy zbliżył się do mnie jakiś Pers z wielkim, typowym dla Persów krogulczym nosem i zapytał mnie po rosyjsku, jakiej ja jestem narodowości. Powiedziałem, że jestem Polakiem. Chciał się dowiedzieć, za co ja tu się dostałem. Odpowiedziałem rutynowo, że za nic, ot tak, po prostu „z łapanki”. Wówczas uśmiechnął się i powiedział: „Ja wiem, że ty jesteś z AK, ty tutaj nie przeżyjesz, musisz uciekać do Persji, przynieś jutro jakiś „pidżak” (marynarkę), a dam ci mapę”. Zameldowałem natychmiast o tej propozycji majorowi Sidorowiczowi, memu stryjowi i kapitanowi Noskowi. Zdecydowali, że jutro do pracy na budowę pójdzie zamiast mnie Stefan Klima, jako starszy i bardziej doświadczony. Klima wziął jakąś marynarkę i spodnie (w obozie łatwo było o ubrania, bo śmiertelność była duża) i wrócił z mapą okręgu krasnowodskiego w skali 1:300 000, a więc bardzo dokładną i naganem z 30 nabojami. Okazało się, że jesteśmy 230 km od granicy Persji, gdzie są wojska angielskie i że na mapie jest zaznaczona droga karawanowa do granicy.

Przygotowano więc precyzyjny plan ucieczki 30 ludzi jednym ciężarowym Studebakerem. Nasz kolega Juśkiw, który jako wybitny specjalista był technicznym szefem transportu samochodowego odpowiedzialnym za stan techniczny wszystkich samochodów obozu, przygotuje wóz z zapasem kół i benzyny, my natomiast w 4 osoby wyjedziemy wieczorem na pustynię z codziennym transportem zmarłych. Codziennie wieczorem ładowano około trzydziestu trupów (tyle średnio umierało więźniów) na ciężarówkę i ekipa czterech Niemców, pod strażą uzbrojonego szofera i jednego strażnika, wywoziła je na pustynię i zakopywała w przygotowanym dole-mogile. Zastąpimy Niemców i po zakopaniu trupów sterroryzujemy strażnika i szofera, co nie będzie trudne, bo będzie nas czterech na ich dwóch, w dodatku z reguły nie spodziewających się jakiegoś ataku ze strony więźniów. Odbierzemy im broń, przebierzemy się w ich mundury. Związanych Rosjan zostawimy na pustyni. Wracając samochodem już z daleka damy znak światłami, że wóz jest nasz. Wówczas druga grupa opanuje budynek straży przy bramie wjazdowej do obozu. Nie wydawało się to trudne, bo paru strażników siedziało w pomieszczeniu przy otwartych drzwiach i mając jeden nagan można było wpaść w parę osób do wartowni i unieszkodliwić enkawudzistów. Druga ekipa przebierze się w mundury strażników i wpuści opanowaną przez nas ciężarówkę do obozu. Do wozu załaduje się w sumie 30 wybranych osób i pod „strażą” kolegów przebranych w sowieckie mundury wyjedzie z obozu. 230 km do granicy drogą karawanową przejedzie się w ciągu nocy. Granicę sforsuje się ewentualnie ostrzeliwując się.

Plan był zupełnie realny i starannie rozważony, teraz, zgodnie z regułami sprawnej akcji dywersyjnej, należało przeprowadzić wstępny pilotaż szans. W grę wchodziły trzy zagadnienia: zbadanie możliwości sterroryzowania ekipy wywożącej trupy, zbadanie możliwości sterroryzowania załogi budynku przy bramie wjazdowej i zbadanie przejezdności ciężarówką drogi, zaznaczonej na mapie jako „droga karawanowa”, a więc uczęszczana przez karawany wielbłądów. Zbadanie szans sterroryzowania strażników w czasie transportu trupów powierzono mnie i Kazkowi Mikule.

Pewnego wieczoru uzgodniliśmy z ekipą niemiecką, że za cenę paru bochenków chleba wyjedziemy z transportem my, Polacy, zamiast nich. Udając Niemców zgromadziliśmy się przy trupiarni i załadowaliśmy trupy na ciężarówkę. Leżały one w dwóch, trzech warstwach, jedne na drugich. My w trójkę (nie pamiętam, kto był trzeci) siedliśmy na poręczach wozu z nogami na trupach, strażnik z pepeszą na kabinie szofera. Wyjechaliśmy już późnym wieczorem i dojechaliśmy do dużego rowu, wykopanego w ciągu dnia. Niestety, szofer niewłaściwie pokierował samochodem w taki sposób, że wpadł on prawymi kołami do rowu. My, siedzący na barierze samochodu, zostaliśmy przygnieceni zsuwającymi się trupami. Niektóre były już w stanie posuniętego rozkładu, cieknące. Było to jedno z najgorszych doznań w moim życiu!

Ostatecznie udało się nam jakoś wytoczyć samochód z rowu siłą nas trzech i dwóch Rosjan, przy pomocy urwanej barierki samochodu. Wracaliśmy strasznie zdeprymowani, ale z pełną świadomością, że plan jest realny, można z łatwością sterroryzować strażnika i szofera i zawładnąć samochodem.

Drugi pilotaż, dotyczący sterroryzowania załogi strażnicy wykazał, że strażników jest czterech, broń wisi na ścianie, a oni albo siedzą przy stole, albo leżą na pryczach. Drzwi są otwarte, na stole stoi telefon. Wejście do wartowni jest możliwe np. pod pretekstem przyniesienia jakiegoś dokumentu od oficera dyżurnego, znajdującego się na terenie obozu.

Pozostał więc jedynie pilotaż szofera Juśkiwa. Miał on dużą swobodę wyjazdu, nawet bez strażnika, ale trwało parę dni, nim udało mu się dojechać do początku drogi karawanowej. Okazało się, że jest to droga tylko dla wielbłądów, z miękkim piaskiem, w którym ciężki Studebaker ugrzęźnie. Był to dla nas cios. Tak pięknie i wręcz „naukowo” przygotowana, według wszelkich reguł dywersji, akcja, spaliła na panewce.



POMYSŁ, PROJEKTY GRAFICZNE, REALIZACJA - © POLONIJNA AGENCJA INFORMACYJNA


PROJEKTY - WYDARZENIA - KAMPANIE - WYSTAWY
POLONIJNEJ AGENCJI INFORMACYJNEJ



W przypadku kopiowania materiału z portalu PAI

zgodnie z prawem autorskim należy podać źródło:
Polonijna Agencja Informacyjna, autora - jeżeli jest wymieniony
i pełny adres internetowy artykułu wraz z aktywnym linkiem do strony z artykułem.






2018-2024  Programming & Design: © Polonijna Agencja Informacyjna

Wszelkie prawa zastrzeżone.
Kopiowanie i nieautoryzowane użycie treści i kodu źródłowego oprogramowania - zabronione.




Ochrona danych osobowych




×
NOWOŚCI ARCHIWUM DZIAŁANIA AGENCJI HISTORIA-KULTURA BADANIA NAUKOWE NAD POLONIĄ I POLAKAMI ZA GRANICĄ
FACEBOOK PAI YOUTUBE PAI NAPISZ DO REDAKCJI

A+ A-
POWIĘKSZANIE / POMNIEJSZANIE TEKSTU