Cichociemni, czyli żołnierze polscy szkoleni w Wielkiej Brytanii do zadań specjalnych (dywersji, sabotażu, wywiadu, łączności i prowadzenia działań partyzanckich), wysyłani byli do okupowanej Polski początkowo z Wielkiej Brytanii, a następnie, od końca 1943 r., z bazy we Włoszech. Wszyscy byli ochotnikami. Pełniąc służbę w szeregach ZWZ-AK stali się elitą Polski Walczącej.
Pierwotny plan powołania elitarnej dywersyjnej jednostki komandosów powstał już w ostatnich miesiącach 1939 r. we Francji. Zaangażowało się w niego dwóch oficerów: kpt. Maciej Kalenkiewicz i kpt. inżynier Jan Górski, wykładowcy kursów saperskich w Wersalu. Początkowo wojskowe władze do idei były nastawiano sceptycznie. Przełom nastąpił po klęsce Francji i przeniesieniu Sztabu Naczelnego Wodza do Londynu.
W lipcu 1940 r. Anglicy powołali Special Operations Executive, czyli Kierownictwo Zadań Specjalnych, którego zadaniem było wspieranie ruchu oporu w państwach okupowanych przez Niemców. Niezrównany w rzucaniu mocnych haseł premier Winston Churchill powiedział do pierwszego szefa SOE: „Podpali pan Europę”.
W polskiej części projektu równie ważne było wyszkolenie, jak przerzut specjalistów na okupowane tereny. Plan miały służyć nie tylko wspieraniu specjalistami konspiracji, ale też zakładał użycie wojsk powietrznodesantowych w przyszłym powstaniu powszechnym.
Rekrutacja do Cichociemnych ruszyła z kopyta. Początkowo opierano się na zgłaszających się ochotnikach, ale później zmieniono zasady. Propozycja była kierowana do starannie wyselekcjonowanych żołnierzy. Stosowano bardzo surowe kryteria dotyczące przygotowania fizycznego i psychicznego, aż do oceny cech moralnych. „Rekrutacja była tajna. Oficjalnie dostałem wezwanie na kurs administracji wojskowej. Płk Stefan Mayer, z którym się spotkałem, zapytał, czy chciałbym służyć w kraju. Dał mi trzy minuty na zastanowienie. Nawet tego nie potrzebowałem. Byłem zachwycony tą propozycją” – wspomina gen. Stefan Bałuk „Starba”.
Wśród werbowanych byli żołnierze różnych rodzajów broni, od saperów, przez łącznościowców, lotników aż do ułanów. Oficjalnie byli oni kierowani na Oficerski Kurs Doskonalący Administracji Wojskowej, wszyscy byli zobowiązani do zachowania tajemnicy. Nie zawsze się to udawało. Koledzy niemal rzucili się na nas z pytaniami [...] A my zobowiązani tajemnicą odpowiadaliśmy twardo, że mamy zakaz mówienia czegokolwiek o kursie i sprawach z nim związanych. Na drugi dzień przyszedł do mnie por. Józef Wija [...] Zaczął mnie męczyć pytaniami. Odpowiedziałem mu, że przecież dobrze wie, że mamy siedzieć cicho [...] On, złośliwie, rysując palcem kółko na czole, powiedział: „Ty ciemniaku, nawet mnie nie ufasz? Taki jesteś cicho-ciemniak!”.
Do szkolenia zwerbowano lub zgłosiło się w sumie 2413 kandydatów, w wieku od 19 do 54 lat. Wśród nich był jeden generał, ponad 1500 oficerów i podoficerów, a także 15 kobiet i 28 cywili.
„Gdy po raz pierwszy przyjechałem do Largo i pokazano 4,5-metrową ścianę, przez którą miałem skakać, powiedziałem, że w życiu jej nie przeskoczę. Skakałem potem wiele razy” – opowiadał Stefan Bałuk.
Szkolenie było mordercze, ale przyszłe zadania miały być jeszcze trudniejsze. Nieprzypadkowo nad bramą ośrodka wisiał napis: „Szukasz śmierci, wstąp na chwilę”. W trakcie początkowej rozmowy kandydatom przedstawiano niebezpieczeństwa, w tym statystykę, według której skoczek od dnia zrzutu do kraju żył średnio nie dłużej niż sześć miesięcy. Większości ochotników to nie odstraszyło, za to wykruszyły ich trudy szkolenia – z prawie 2,5 tys. kandydatów kursy ukończyło zaledwie 605 osób. Z nich 316 wyruszyło do kraju.
Pierwszy kurs spadochronowy ruszył w październiku 1940 r. W różnych ośrodkach Cichociemni przechodzili też szkolenia według wzorców wypracowanych dla brytyjskich komandosów. Trening trwał od kilku miesięcy do roku. Kandydaci na Cichociemnych zaczynali od zaprawy fizycznej, strzeleckiej i dywersyjno-minerskiej. Uczono posługiwania się bronią jak strzelanie z biodra czy podrzutu, walki wręcz, odbierania broni, jujitsu czy terenoznawstwa. Dodatkowym efektem była wstępna selekcja – wielu nie wytrzymywało ciężkich treningów, szanse innych przekreślały kontuzje i urazy.
Ci, którzy przebrnęli pierwsze sito selekcji, kierowani byli na kurs spadochronowy. Kurs był tak intensywny, że uczestnicy pod koniec robili wszystko instynktownie, zwłaszcza jeśli chodzi o komendy związane ze skokiem. Jak żartobliwie wspominał ppor. Leszek Starzyński, automatyzm doszedł do tego stopnia, że gdy jeden z kursantów krzyknął przez sen: „action station”, drugi odpowiadał: „go”, a trzeci spadał z pryczy. Po treningu przychodził czas na pierwsze skoki. Początkowo było to pięć skoków, w tym jeden nocny, później pięć skoków dziennych z samolotu, dwa z balonu i jeden nocny.
Następnie kursantów wysyłano na szkolenia walki w konspiracji. Uczyli się dowodzenia zespołami dywersyjno-sabotażowymi, zakładania min pułapek, włamywania się do budynków, otwierania zamków, cichego zabijania, fałszowania dokumentów czy umiejętności kłamania.
Kursanci mieli sporo zajęć praktycznych. Nieuzbrojonymi ładunkami zaminowywali mosty, zbierali w fabrykach poufne informacje, czy przeprowadzali ataki na stacje kolejowe, a nawet na lotnisko rezerwowe RAF. Przeciwnikami byli policjanci, których czasem nie uprzedzano o akcji. Kursanci nie mogli też zdradzić prawdziwego celu działania, to skutkowało usunięciem z kursu. Ostatnim etapem był tzw. kurs odprawowy, czyli przystosowanie skoczków do warunków okupacji. Zajęcia często prowadzili kurierzy z kraju.
Tuż przed startem Cichociemni przechodzili szkolenie na temat warunków życia codziennego w okupowanej Polsce. Tuż przed wylotem byli też dodatkowo sprawdzani. Wycinano im metki z ubrań, by nie zdradziły ich napisy „made in England”, musieli wyrzucić wszystko z kieszeni łącznie z papierosami. Ubrania były specjalnie niszczone, by nie rzucały się w oczy. Przed wejściem do samolotu, byli jeszcze rewidowani. Każdy tego typu szczegół mógł spowodować wpadkę. Zwykle przewozili także pasy ze złotem i z pieniędzmi dla konspiracji. Na własne życzenie zaopatrywani byli też w kapsułkę z cyjankiem, która w wielu przypadkach okazała się niestety potrzebna.Pierwsza operacja nosiła kryptonim Adolphus, w nocy z 15 na 16 lutego. Trzech Cichociemnych miało wylądować koło Włoszczowej, gdzie czekali na nich partyzanci, ale z powodu pomyłki nawigacyjnej zostali zrzuceni 130 km od planowanego miejsca, co gorsza na terenie włączonym do Rzeszy. Całej trójce udało się jednak dotrzeć do Warszawy, choć jeden z nich złamał przy lądowaniu kość stopy, a innego aresztowali Niemcy, którzy uznali go jednak za przemytnika. Po pierwszej próbie loty uznano za zbyt niebezpieczne i zawieszono je na dziewięć miesięcy.
Dzikimi zrzutami poza wyznaczonymi miejscami kończyło się wiele z pierwszych lotów. Niektóre z pomyłek kończyły się tragicznie. W grudniu 1941 r. pilot zrzucił sześciu Cichociemnych 22 km od miejsca przeznaczenia w granicach III Rzeczy. Wiatr zniósł skoczków na las i zawiśli na drzewach. Wszyscy zostali wytropieni przez Niemców. Czterech zostało zatrzymanych przez straż graniczną. Gdy jeden z Niemców podszedł do Wani, by go zrewidować, natychmiast otrzymał cios w szyję, pozostali skoczkowie zareagowali błyskawicznie i po chwili wszyscy Niemcy nie żyli. A czwórka dotarła do Warszawy. Pozostali dwaj zginęli w obławie.
Z czasem jednak procedury zostały dopracowane i straty w ludziach oraz sprzęcie były coraz mniejsze. Samoloty startowały najpierw z Anglii, a potem z Włoch. Lot trwał od 11 do 14 godzin, latano jedynie nocami i przy świetle księżyca, bo piloci musieli nawigować wyłącznie wzrokowo. Nigdy w lecie, bo noc była zbyt krótka. W październiku 1943 roku zaczęto wykorzystywać do lotów także czteromotorowe amerykańskie Liberatory
Pod koniec 1943 r. baza przerzutów do Polski została przeniesiona na południe Włoch do Brindisi.
W sumie w rekrutacji prowadzonej od lata 1940 do jesieni 1943 r. do służby w roli cichociemnych zgłosiło się 2413 oficerów i podoficerów Polskich Sił Zbrojnych. Ogółem przeszkolono 606 osób, a do przerzutu zakwalifikowano łącznie 579 żołnierzy i kurierów. Od 15 lutego 1941 r. do 26 grudnia 1944 r. zorganizowano 82 loty, w czasie których przerzucono do Polski 316 cichociemnych (jeden z nich skakał dwukrotnie), wśród których znalazła się jedna kobieta - Elżbieta Zawacka "Zo". W ramach wspomnianych zrzutów do kraju wysłano także 28 kurierów Ministerstwa Spraw Wewnętrznych.
Spośród 316 cichociemnych dziewięciu zginęło przed dotarciem do celu: trzech poniosło śmierć z powodu rozbicia się samolotu u wybrzeży Norwegii, trzech innych zostało zestrzelonych nad Danią, a trzem skoczkom nie otworzyły się spadochrony.
W okupowanej Polsce cichociemni wchodzili w skład kierownictwa KG AK, byli żołnierzami Wachlarza, Związku Odwetu, Kedywu, zajmowali się szkoleniem, wywiadem, walczyli w oddziałach partyzanckich, uczestniczyli w sabotażu i działaniach dywersyjnych we wszystkich okręgach AK.
Do najbardziej znanych cichociemnych przerzuconych do Polski należeli: ostatni komendant główny AK gen. Leopold Okulicki, szef Oddziału II KG AKpłk Kazimierz Iranek-Osmecki, legendarny dowódca partyzancki z Gór Świętokrzyskich Jan Piwnik "Ponury", stojący na czele Centrali Służby Śledczej Państwowego Korpusu Bezpieczeństwa mjr Bolesław Kontrym "Żmudzin".
91 cichociemnych walczyło w Powstaniu Warszawskim, poległo 18 z nich. W czasie wojny zginęło w sumie 103 cichociemnych. Dziewięciu zostało zamordowanych przez władze komunistyczne w powojennej Polsce.
Wykorzystano m.in.
materiały IPN, "Polskich Sił Zbrojnych" Londyn
Kostuch T., Podwójna pętla, Ministerstwo Obrony Narodowej 1988.
Majorkiewicz F., Dane nam było przeżyć, Instytut Wydawniczy PAX 1972.
Drogi cichociemnych", Warszawa 2010
Witkowski H., Witkowski L., Kedywiacy, Instytut Wydawniczy PAX 1973.
Zgodnie z prawem autorskim kopiowanie fragmentów lub całości tekstów wymaga pisemnej zgody redakcji.