1922-02-06    

Armia Krajowa jedzie na Sybir - wspomnienia Witolda Kieżuna

„Armia Krajowa jedzie na Sybir!” krzyczano z wagonów pociągu, który 24 marca 1945 wywoził z Krakowa do łagrów w Związku Sowieckim żołnierzy Polskiego Państwa Podziemnego, bohatersko walczących przez ostatnie lata z Niemcami. Dzisiaj przypada rocznica urodzin profesora Witolda Kieżuna, polski ekonomisty, żołnierza Armii Krajowej, podporucznik czasu wojny, powstańća warszawskiego, który za swoje poświęcenie ojczyźnie został skazany na radzieckie łagry. To był wystarczający powód, ale jak się dowiemy nawet tam można zachować godność i ideały dla których gotowy był poświęcić życie. Proponujemy fragment wspomnień profesora Kieżuna "Armia Krajowa jedzie na Sybir. Wspomnienia z sowieckiego łagru w Krasnowodsku."

Udana ucieczka

Po kapitulacji Powstania Warszawskiego powstał problem, czy iść do niewoli, czy starać się uciec, ażeby dalej prowadzić walkę. W regulaminie wojskowym wyraźnie jest napisane, że żołnierz ma obowiązek uciekać z niewoli. Zastanawialiśmy się też, czy można wierzyć Niemcom, że będziemy traktowani jak jeńcy wojenni, czy nie zawiozą nas do obozów koncentracyjnych albo wręcz zlikwidują? Powstała więc koncepcja ucieczki z transportu, jeszcze na terenie Polski.

Ustaliliśmy w czwórkę: bracia Skrobikowie – ppor. Kazimierz „Koń” i ppor. Mieczysław „Zawada”, dowódca naszego Oddziału Specjalnego por. Seweryn Krzyżanowski „Biskup” i ja, że będziemy ewentualnie uciekać z pociągu po wyrąbaniu otworu w podłodze wagonu lub wykorzystując jakąś inną okazję. Celem było dostanie się do akowskiej partyzantki i ewentualnie przedostanie się do Słowacji, gdzie rozwijało się powstanie i dalej przez Jugosławię do Włoch. Dlatego też wyszliśmy do niewoli przebrani już w cywilne ubrania, jedynie z opaskami na prawym ramieniu i czapkami wojskowymi z biało-czerwonymi odznakami.

Gdy maszerowaliśmy pod konwojem piechotą do Ożarowa, nadarzyła się świetna okazja. Przechodziliśmy koło budynku otoczonego niskim żywopłotem. Szybko przez niego przeskoczyłem, a za mną por. „Biskup” i padliśmy na ziemię po drugiej stronie żywopłotu. Na szczęście idący z boku jakieś 20 m dalej strażnik niemiecki nie zobaczył tego manewru, bo w tym miejscu droga nieco zakręcała.

Po przejściu transportu wpadliśmy do domu, jak się okazało, dróżnika, który natychmiast ukrył nas w piwnicy pod kuchnią. W tym momencie por. „Biskup” uświadomił sobie, że nie wziął ze sobą aktówki, którą dał do niesienia ppor. Konopackiemu; znajdowały się w niej osobiste dokumenty „Biskupa” łącznie z kenkartą Generalnej Guberni.

Uczynny dróżnik, widząc zmartwienie por. „Biskupa”, zaproponował pożyczenie roweru, żeby dogonić transport i odebrać aktówkę. Natychmiast zdecydowałem się, siadłem na rower i szybko jadąc dogoniłem transport. Zrównawszy się z kolumną jeńców zawołałem do Tadka Konopackiego: „Dawaj aktówkę 'Biskupa'“. Szybko ją podał i ja natychmiast zawróciłem w drugą stronę. To wszystko odbyło się tak szybko, że nie wywołało reakcji strażników. Inna rzecz, że lewą stroną szosy, równolegle do kolumny jeńców, odbywał się normalny ruch furmanek, rowerów i pieszych.

Noc spędziliśmy w komórce na węgiel i drzewo, znajdującej się na podwórku domu dróżnika. Rano, nakarmieni gościnnie przez gospodarza, zobaczyliśmy sznur wozów z węglem jadących od strony Warszawy. Dróżnik wyjaśnił nam, że Niemcy zezwalają na wywóz węgla ze składów warszawskich do Błonia. Wyszliśmy więc szybko na szosę i natychmiast udało się nam załadować na dużą furę. Woźnica z miejsca zorientował się, kim jesteśmy, a my lekkomyślnie nie przeczyliśmy, że jesteśmy uciekinierami.

W Błoniu por. „Biskup” miał krewnych. Przyjęci zostaliśmy przez nich z wielką serdecznością. Wieczorem przyszło dużo osób, ażeby posłuchać wieści o Powstaniu. Ponieważ było tam pianino, zagrałem parę naszych powstańczych piosenek; atmosfera była przemiła, wspólnie śpiewaliśmy i czuliśmy się zjednoczeni troską o naszą Ojczyznę, o nasz dalszy wspólny los. Powszechna była świadomość klęski, ale jednocześnie przeświadczenie, że Powstania nie można było uniknąć.

Następnego dnia spotkaliśmy się z miejscowym dowódcą AK, który oświadczył, że nie możemy zostać na terenie Błonia, bo działa tu silny wywiad Armii Ludowej, denuncjujący w gestapo zdemaskowanych akowców. Pojawienie się dwóch młodych ludzi musi zwrócić uwagę w terenie, gdzie wszyscy się znają. Twierdził, że furman zorientowany w naszej sytuacji niewątpliwie opowiadał o tym swoim kolegom i ta wieść prawdopodobnie już się roznosi. Zaproponował nam wystawienie skierowań (oczywiście fikcyjnych) miejscowej niemieckiej komendantury wojskowej do robót fortyfikacyjnych na terenie Kielecczyzny.

Por. „Biskup” miał wuja księdza w Seceminie, w połowie drogi między Częstochową a Krakowem, a mój wuj, Jan Bokun, prowadził roboty melioracyjne w Maleszowej, kilkadziesiąt kilometrów od Kielc. Wyruszyliśmy więc pociągiem z Pruszkowa poprzez Częstochowę do Secemina, gdzie pożegnałem por. „Biskupa”, a sam dotarłem z przygodami do Maleszowej. Tutaj mój wuj skontaktował mnie natychmiast z miejscowym komendantem najbliższego oddziału „Barabasza”1. Miałem w bucie swoją legitymację akowską i zaświadczenia Komendy Okręgu o uzyskanych odznaczeniach w czasie Powstania, więc rozmawiano ze mną szczerze. Opinia była jednoznaczna: nie znam walki partyzanckiej, walczyłem tylko w mieście, a ponadto sytuacja jest bardzo niepewna, lada dzień ruszy ofensywa sowiecka, niektóre oddziały już się demobilizują, lepiej więc, żebym udał się do Krakowa i tam czekał pod opieką miejscowej Armii Krajowej na dalszy rozwój wypadków.

W Krakowie miałem kontakt na Irenę Michejdę mieszkającą przy ulicy Kalwaryjskiej, a także na Danutę Głębowicz mieszkającą w Łagiewnikach. Danuta Głębowicz skontaktowała mnie z wyższej rangi oficerem AK (niestety nie jestem już pewny jego pseudonimu, zdaje się, że był to major „Bomba”), dostałem fałszywą kenkartę na nazwisko: Jerzy Jezierza, urodzony i zamieszkały w Jaśle. Jasło było zniszczone i nie miało żadnej dokumentacji osobowej, stąd nie było ryzyka kontroli prawdziwości dokumentu. Dostałem też 3000 zł na koszty utrzymania i rozkaz cotygodniowego kontaktu na Rynku Głównym.

Zamieszkałem u Danuty Głębowicz, u której mieszkała również moja stryjenka, Felicja Kieżun. Danuta Głębowicz była jej córką z pierwszego małżeństwa. Ojcem Danuty był pułkownik Mozduniewicz, w czasie wojny 1939 roku jedyny dowódca dywizji nie w stopniu generała, przebywający wówczas w oflagu.

Mąż Danuty, Aleksander Głębowicz, żołnierz AK o pseudonimie „Junosza” siedział w więzieniu na Montelupich i o jego uwolnienie toczyły się negocjacje z gestapowcem, Ślązakiem, który za łapówki załatwiał zwalnianie więźniów. Był to już grudzień 1944 roku, Niemcy bardzo złagodnieli, wielu spośród nich miało świadomość nieuchronnej klęski, stąd też i większe możliwości korupcyjnych negocjacji.

W drugiej połowie grudnia przyjechała do Krakowa moja matka i mój stryj, pułkownik Jan Kieżun „Biały”, który nie poszedł po Powstaniu do niewoli i ukrywał się u swojego szwagra Witolda Grzybowskiego w majątku Ruszki pod Sochaczewem.

W ostatnich dniach przed ofensywą sowiecką Niemcy zlikwidowali więzienie na Montelupich, wywożąc więźniów do Niemiec. Aleksander Głębowicz został zwolniony za jakąś sumę dolarów.

Błyskawiczna ofensywa sowiecka wprowadziła nową okupację i zmieniła strukturę naszego życia. Dostaliśmy z moją matką jednopokojowe, poniemieckie, kompletnie wyposażone mieszkanie w domach ZUS-u przy ulicy Fałata 11a.

Ostatni mój akowski kontakt służbowy na Rynku Głównym, gdzieś około 20 stycznia 1945 roku, to było odczytanie mi rozkazu generała „Niedźwiadka” o rozwiązaniu Armii Krajowej i podanie do wiadomości instrukcji dotyczącej zachowania w przypadku aresztowania przez komunistów: nie ujawniać faktu służby w Armii Krajowej, nie podawać żadnych danych osobowych, zachować pełną tajemnicę służbową.

W lutym 1945 r. rozpocząłem jawne już studia na Wydziale Prawa Uniwersytetu Jagiellońskiego.

Więzienie na Montelupich

9 marca 1945 r. udałem się na egzamin z prawa międzynarodowego, ale wobec nieobecności profesora zdecydowałem się zrobić sobie małą przechadzkę po mieście. Na Rynku koło Sukiennic spotkałem panią Rychter, znaną artystkę warszawską, matkę mego kolegi. Było to pierwsze spotkanie po Powstaniu. Zaproponowała mi, ażebym ją odprowadził do domu. Szliśmy ul. Grodzką. Mówiła mi, że rozpoczęły się aresztowania akowców i że trzeba być bardzo ostrożnym. Gdzieś już niedaleko Wawelu pożegnaliśmy się i w tym momencie podeszło do mnie dwóch umundurowanych enkawudzistów, prosząc po rosyjsku: „Pożałujsta, pokażytie dokumienty”. Byli bardzo grzeczni, wyjaśniając, że szukają ukrywających się folksdojczów. Zaśmiałem się z tego podejrzenia, ale niestety nie miałem ze sobą kenkarty, którą akurat zostawiłem w banku, gdyż była potrzebna do wymiany 500 złotych, tzw. młynarek z okresu Generalnej Guberni, na nowe polskie złote. Zmiana dokonywana była na podstawie kenkarty, z której wycinano hitlerowskiego orła na dowód tej transakcji. Miałem natomiast mój przedwojenny polski dowód osobisty, który musiałem sobie wyrobić jako piętnastoletni chłopak w celu wyjazdu do Francji. Enkawudziści od razu zakwestionowali ten dowód, pytając: „A gdzie wasza kenkarta?” Wyjaśniłem, że jest w banku. „No to ty, folksdojcz, pojdiom na komandu prowierit”. Zawróciliśmy Grodzką w kierunku Pałacu pod Baranami, gdzie mieściła się sowiecka Komenda Miasta.

Enkawudziści szli z dwóch stron obok mnie i cały czas zagadywali, z zaciekawieniem pytając: „A kto to jest ta kobieta?”, mając na myśli panią Rychter, którą musieli widzieć żegnającą się ze mną.

Sytuacja wydała mi się podejrzana, a ponieważ trzy razy udało mi się zbiec z rąk niemieckich, postanowiłem i teraz uciekać. Gdy skręciliśmy w ulicę Franciszkańaką, zdecydowałem się szybko przeskoczyć przez murek, okalający teren przed kościołem Franciszkanów. Ostrożnie się rozglądnąłem i z przerażeniem zobaczyłem, że za nami idzie trzeci enkawudzista z pepeszą wycelowaną w moje plecy. Wówczas już zrozumiałem, że to nie jest przypadek. Zacząłem się zastanawiać, kto mógł mnie zadenuncjować. Z krakowskiego AK znałem jedynie cztery osoby; wówczas wpadła mi do głowy myśl, że to może pani Rychter, recytatorka, aktorka znana w kręgach artystycznych Warszawy. Jej syn był w AK, ale pamiętam, że miał sympatie lewicowe. Pani Rychter wiedziała tylko, że byłem powstańcem, ale nie znała ani mojego pseudonimu, ani przebiegu mojej służby.

W Pałacu pod Baranami odebrano mi książkę, którą miałem ze sobą: Ekonomię Polityczną Gide'a, interesując się jej treścią. Po krótkim przesłuchaniu przez jakiegoś porucznika mówiącego do mnie per ty: „Czym się zajmujesz, co robisz, dlaczego nie masz kenkarty, czy ekonomia polityczna to twoja dziedzina zainteresowania, czy w tej książce jest mowa o ekonomii socjalizmu?”, zostałem wprowadzony do pokoju, magazynu akumulatorów, gdzie już przebywał młody człowiek, który oświadczył mi natychmiast, że nazywa się Jerzy Plesow, jest Rosjaninem i został aresztowany razem z ojcem, białym emigrantem. Był bardzo zdenerwowany, strasząc mnie, że ulatniający się z akumulatorów kwas uśmierci nas w ciągu nocy.

Wczesnym rankiem wyprowadzono nas na podwórko, gdzie czekał już samochód ciężarowy przykryty brezentem. Ulokowano nas blisko szoferki, a od strony wejścia do „budy” siadło 8 uzbrojonych żołnierzy. Przewieziono nas do więzienia na Montelupich. Tutaj zrewidowano dokładnie ubrania, zabierając pieniądze, zegarek i pamiątkową szeroką obrączkę mojego ś.p. ojca, którą dostał w 19l3 roku od korporacji Polonia w Dorpacie, w Estonii, na pamiątkę nominacji na filistra tej organizacji, po zakończeniu studiów medycznych. We wnętrzu był wyryty odpowiedni napis. Następnie ucięto nam guziki od spodni, uprzednio zabierając pasek i sznurowadła. Potem odbyła się najbardziej upokarzająca kontrola. Przeprowadzono nas do małej celi, gdzie urzędowała potwornie brzydka, podstarzała, otyła enkawudzistka, która kazała nam zdjąć spodnie i kalesony i wypiąć się do kontroli, czy nie mamy czegoś schowanego w odbytnicy.

Przeprowadzenie tego typu kontroli przez kobietę było pierwszym sygnałem często później powtarzającego się postępowania, mającego na celu upokorzenie i swoiste zdehumanizowanie więźnia, który przestał już być człowiekiem, a stawał się bezosobowym obiektem.

Następnie poprowadzono gdzieś Plesowa, a mnie wprowadzono do większej sali, w której przy długim stole siedziało siedmiu oficerów. Z drugiej strony stołu stało krzesło. Wszedłem, eskortowany przez „wachtiora”, przez drzwi znajdujące się za krzesłem. Zauważyłem, że wszyscy oficerowie są elegancko ubrani w mundury z jakiegoś innego materiału niż sowieccy oficerowie spotkani na ulicy. Później stwierdziłem też, że niektórzy mieli zrobiony manikiur i pomalowane bezbarwnym lakierem paznokcie. Widać było od razu, że jest to elita władzy sowieckiej. Nie jestem pewny, czy ci wszyscy oficerowie byli enkawudzistami, czy oficerami kontrwywiadu wojskowego.

Pośrodku siedział major. Stojąc przy krześle usłyszałem zaproszenie, mówione rosyjsko-polskim żargonem: „Nu, parucznik ‘Wypad’, sadities proszę”. Świadomość, że znają mój pseudonim była szokiem. A więc to nie pani Rychter, tylko ktoś, kto znał mnie lepiej, mógł mnie zadenuncjować. Nie siadłem jednak, a gdy major drugi raz powtórzył swoje zaproszenie, obejrzałem się z udanym zdumieniem za siebie. Major zapytał: „Czewo wy iskajetie?” (Czego szukacie?). Odpowiedziałem: „Szukam tego porucznika, którego zapraszacie do siadania”. Wszyscy wybuchnęli śmiechem, a major, śmiejąc się głośno, rzekł: „To wy, parucznik ‘Wypad’, no niczewo, sadities”'.

Zapalono dwa silne reflektory, skierowano ich światło na mnie, tak że ledwie mogłem odróżnić siedzących oficerów, i rozpoczęto przesłuchania. Pierwsze pytanie brzmiało: „wasz życiorys od 1 września 1939 roku”. Na to pytanie zareagowałem stwierdzeniem: „Oświadczam, że jestem obywatelem polskim i panowie jako przedstawiciele obcego państwa nie macie uprawnień do aresztowania i przesłuchiwania mnie. Jeśli jestem o coś oskarżony, to jedynie władze polskie są uprawnione do prowadzenia procedury karnej.” Mówiłem wolno, bardzo dobitnie, starając się opanować moje podniecenie. Na szczęście mam taką naturę, że w sytuacjach zagrożenia budzi się we mnie chęć walki, wręcz agresji, a nie biernego podporządkowania się.

Major nie zrozumiał dobrze, co powiedziałem i kazał oficerowi, mówiącemu po polsku, przetłumaczyć dokładnie moją wypowiedź. Jego odpowiedzią było zadane mi pytanie: czy wiem, kto to jest Bolesław Bierut i Władysław Gomułka? Na moją twierdzącą odpowiedź oświadczył poirytowanym głosem, że to oni (Bierut i Gomułka) jako kierownicy suwerennej Polski uzgodnili z nimi (Rosjanami) i upoważnili ich do prowadzenia wszelkiego typu akcji przeciwko obywatelom Polski, którzy występują przeciwko Armii Czerwonej. Dlatego są w pełni uprawnieni do prowadzenie dochodzenia przeciwko mnie, oficerowi Armii Krajowej, w dodatku uczestnikowi zbrodniczej prowokacji antysowieckiej, tzw. Powstania Warszawskiego. Działają legalnie i potrafią wymusić przyznanie się do zbrodni przeciw armii, oswobodzicielce Polski. Mówił coraz szybciej i coraz groźniej, patrząc z wyraźną złością na mnie. Skończył, wstał, wszyscy oficerowie natychmiast podnieśli się z miejsc, a on ostro wydając rozkaz: „prodołżajtie” (kontynuujcie), wyszedł z sali.

Pytania zadawał z reguły oficer siedzący z kraju stołu, mówiący dobrze po polsku, inni czasami wtrącali pytania albo łamanym rosyjsko-polskim żargonem, albo po prostu po rosyjsku. Byłem nieźle osłuchany z białoruskim, spędziwszy wiele wakacji u mego wuja Władysława Gieysztora w majątku Dolny Horodziej w Nowogródczyźnie, gdzie miejscowa ludność mówiła po białorusku, który jest językiem mocno zbliżonym do rosyjskiego, i dlatego na ogół rozumiałem zadawane mi pytania.

Kazano mi powtarzać 5-6 razy mój życiorys, wyłapując niedokładności i rozbieżności. Ton przesłuchania był agresywny, zaczęły się pojawiać nowe elementy, pytania o znajomość z jakimiś naprawdę nieznanymi mi osobami, pytania, dlaczego Niemcy mnie puścili z Warszawy i jaką miałem do odegrania rolę w Krakowie.

Zgodnie z otrzymanymi instrukcjami przeczyłem wszystkiemu, mówiłem, że Powstanie Warszawskie przeżyłem w piwnicy, w domu na Żoliborzu u boku mojej matki, nie biorąc udziału w żadnej akcji bojowej, jedynie wyganiany z piwnicy przez powstańców i zmuszany do budowania barykad. Z Warszawy zostałem wywieziony po poddaniu się Żoliborza do obozu w Pruszkowie, gdzie zostałem zwolniony jako podejrzany o tyfus brzuszny, fikcyjnie stwierdzony przez znajomego lekarza polskiego i przekazany do szpitala w Żyrardowie. Ze szpitala uciekłem i przyjechałem do swojej stryjenki mieszkającej w Łagiewnikach w ramach systemu pomocy dla ewakuowanych z Warszawy, zorganizowanego przez Radę Główną Opiekuńczą (RGO)2, polską organizację opieki.

Nigdy nie byłem w AK, nonsensem jest podejrzewanie mnie o to że jestem oficerem, bo jestem po prostu za młody. Jestem ofiarą jakiejś tragicznej pomyłki albo jakiegoś świadomie fałszywego donosu kogoś wrogo do mnie nastawionego, być może jakiejś kobiety, zawiedzionej w uczuciach do mnie. Byłem zawsze z daleka od jakiejkolwiek działalności podziemnej, bo nie grzeszyłem odwagą i miałem matkę wdowę, którą bardzo kochałem i chciałem jej oszczędzić niepokoju o syna, zaangażowanego w podziemną działalność.

Powtarzałem z uporem moją argumentację i stale konfrontowany byłem z pewnością przesłuchujących mnie oficerów, że to wszystko nieprawda, że oni mają pełną dokumentację mojej aktywności i roli, jaką dostałem od dowództwa Armii Krajowej i dowództwa Wehrmachtu, które zwolniło mnie z niewoli dla prowadzenia akcji antykomunistycznej na terenie Krakowa.

Oficerowie się zmieniali, wychodzili, wracali, czasami było ich tylko dwóch, wchodzili na krótko jacyś nowi, niektórzy mówili dobrze po polsku. Wszystko to trwało bardzo długo. Światło reflektorów, ciągle mnie oślepiając, powodowało, że prawie nic już nie widziałem, zamykałem oczy, ale miałem stale gorącą czerwień pod powiekami. Od poprzedniego dnia w południe nie miałem nic w ustach, miałem zupełnie zaschnięte wargi i uczucie strasznego zmęczenia, chwilami po prostu zasypiałem, ale stojący za mną „wachtior”, widząc pochylającą się moją głowę, brał mnie brutalnie pod brodę, albo klepał po głowie.

Zacząłem stosować taktykę pełnego wyczerpania, nie odpowiadając na pytania lub bełkocząc niezrozumiale. To powodowało krzyki i wymyślania. Nowi oficerowie byli coraz brutalniejsi, ale nie dochodziło do żadnych rękoczynów. Widać było wyraźnie, że jest to taktyka doprowadzenia do stanu, w którym zgodzę się wszystko potwierdzić, nie panując już nad zmęczeniem fizycznym i psychicznym.

Zastanawiałem się, dlaczego stosują taką pracochłonną strategię – tylu oficerów, przewodniczący major, który więcej się nie pokazał, ale niewątpliwie był szefem całego zespołu. Widocznie wierzyli, że jestem kimś ważnym, kimś, kto istotnie miał jakąś misję do spełnienia w Krakowie, co przecież zupełnie nie odpowiadało prawdzie. Myślałem, że widocznie ten, kto mnie zadenuncjował, usiłował podwyższyć moją rolę dla uzyskania większego uznania w oczach NKWD.

Ostatecznie dostałem w menażce wodę. Gdy ją wypiłem, wszedł jakiś elegancki kapitan, który mówiąc po polsku zupełnie bez obcego akcentu, zapytał mnie: „Czy spotkał pan kiedyś generała 'Bora'-Komorowskiego?”. Zaskoczony byłem formą i czystością polskiego języka, bo tylko czasami zwracano się do mnie per „wy”, a regułą była forma „ty”. Odpowiedziałem pytaniem: „A kto to jest ten generał Bór-Komorowicz?”, przekręcając świadomie nazwisko.

Kapitan wolno i poważnie powiedział: „Panie poruczniku ‘Wypad’, nie ma sensu kłamać i oszukiwać nas. Nie potrafi pan, jak przystało na dzielnego oficera Armii Krajowej, z otwartym czołem jasno przyznać, że my mamy rację? Przeczytam krótki komunikat: „dnia 23 września 1944 roku, w czasie Powstania Warszawskiego, generał 'Bór'-Komorowski, naczelny dowódca Armii Krajowej, osobiście udekorował kaprala podchorążego, pseudonim ‘Wypad’, orderem Virtuti Militari. W czasie zainicjowanej dyskusji kapral podchorąży ‘Wypad’ zadał generałowi 'Borowi' trzy pytania: czy Powstanie było uzgodnione z rządem londyńskim, czy znane są Panu plany dowództwa Armii Czerwonej na Pradze i jak wygląda nasze z nim współdziałanie, jaki jest nasz stosunek do Armii Ludowej?”

Była to prawda. W dniu ujawnienia się generała „Bora”, 23 września 1944 r., miała miejsce jego wizyta w budynku Gazowni na ulicy Kredytowej. Gen. „Bór” udekorował orderami Virtuti Militari 14 żołnierzy i w ich grupie dwóch alowców. Po wygłoszeniu krótkiego przemówienia gen. „Bór” prosił nas o pytania. Postawiłem mu trzy pytania. Gen. odpowiedział, że jest w posiadaniu rewelacyjnych dokumentów dotyczących genezy Powstania, ujawni je, gdy będzie właściwa sytuacja polityczna. Powstanie nie jest walką tylko o Warszawę, ale o całą Polskę, o jej kształt i wolność. Żaden sztab nie ujawnia swoich planów, stąd też nie są mu znane plany sztabu Armii Czerwonej znajdującego się na Pradze. Podjęte zostały jednak kroki w celu współdziałania, czego najlepszym dowodem są nocne zrzuty broni i żywności dokonywane przez sowieckie kukuruźniki i ostrzał obiektów niemieckich przez artylerię sowiecką. Żołnierze Armii Ludowej są naszymi towarzyszami broni, walczącymi pod naszym dowództwem ze wspólnym wrogiem, a najlepszym tego dowodem są ordery przyznane dzisiaj dwóm oficerom Armii Ludowej.

Fakt, że NKWD zna ten fragment mojego życia, wzburzył mnie głęboko. Zerwałem się z krzesła krzycząc, że to kłamstwo, że to nieprawda, nie znam żadnego generała „Bora” i nie brałem udziału w Powstaniu. Świadomie histerycznie protestując zbliżyłem się do stołu. Wówczas żołnierz, stojący za mną uderzył mnie w głowę i obezwładnił silnym uściskiem. Na chwilę straciłem świadomość.

Tak skończyło się moje pierwsze spektakularne przesłuchanie. Sądzę, że trwało ono około 6 godzin. Major szybko wyszedł, oficerowie w czasie przesłuchania popijali herbatę, palili papierosy, wchodzili, wychodzili. Ja, oślepiony światłem dwóch lamp, stale pod presją agresywnych pytań, byłem poważnie fizycznie osłabiony. Jak już wspomniałem, najgorzej było z oczami: trzymałem je chwilami półprzymknięte, a chwilami zamykałem, ale to nie bardzo pomagało, bo silne światło przenikało przez zapuchnięte i swędzące powieki.

Pamiętam jednak, że jednocześnie byłem owładnięty silną wolą walki: „A właśnie, że nic nie powiem, będę konsekwentnie przeczyć, myślcie, że macie fałszywą dokumentację, że istotnie por. ‘Wypad’ to nie ja.” Chwilami ogarniała mnie wprost wściekłość, chętnie rzuciłbym się na tego wrednego kapitana mówiącego po polsku, ale i jego reakcja była podobna, odnosiłem wrażenie, że też chętnie by mnie pobił. Poza końcową interwencją fizyczną „bojca” nie było jednak żadnych prób bicia, co, znając gestapowskie metody, bardzo mnie dziwiło. Była to zupełnie odmienna strategia.

Jednocześnie stale nękała mnie myśl, kto mógł na mnie donieść. Na spotkaniu z generałem „Borem” byli też żołnierze Armii Ludowej, niewątpliwie byli też wśród nich pracownicy wywiadu, którzy zaewidencjonowali 12 odznaczonych akowców. Wiadomo było, że wywiad AL prowadził rejestrację wyróżniających się akowców, dla celów naszej przewidywanej konfrontacji po wkroczeniu Armii Czerwonej. Dziwiło mnie też, dlaczego dopiero pod koniec przesłuchania pojawił się kapitan z raportem o moim spotkaniu z generałem „Borem”. Sądziłem wówczas, że to była wiadomość otrzymana w ostatniej chwili, odczytana z jakichś meldunków archiwalnych.

Po tym pamiętnym przesłuchaniu zaprowadzono mnie do celi nr 23. Była to cela jednoosobowa z jedną pryczą, ale już zajmowana przez trzech więźniów. Byli to: Wacław Żudro, Stefan Klima i Korostoszewski, którego imienia nie pamiętam, starszy, wówczas już ponad sześćdziesięcioletni mężczyzna, do którego mówiło się per „pan”. Był on rosyjskim białym emigrantem, proporszczykiem (chorążym) carskiej armii i właścicielem sklepu na ulicy Grodzkiej. Klima był oficerem, akowcem z krakowskiego batalionu „Skała”.

Klima od razu się zorientował, że jestem akowcem, rozmawialiśmy, leżąc na podłodze obok siebie i mówiąc prosto do ucha. Podłoga to było nasze miejsce spoczynku. Jedyną pryczę zajmował Korostoszewski, którego traktowaliśmy jak starca, co było zrozumiałe, bo wszyscy byliśmy bardzo młodzi. W ciągu dnia nie wolno było leżeć, siedzieliśmy na pryczy i na drewnianych stołkach. W nocy rozkładaliśmy swoje płaszcze, ja miałem krótkie futerko i spaliśmy na betonowej podłodze. W jednym rogu celi stał kibel, a w drugim okrągły metalowy piec ogrzewający dwie cele.

W celi całą noc paliło się światło. Jedzenie było bardzo marne. Codziennie rano kontrola celi i raport, składany po rosyjsku przez Żudrę („melduję, że w celi nr 23 stan 4 więźniów, żadnych uwag nie zgłaszam, wsio w poriadkie”).

W ciągu dwóch tygodni pobytu raz zaprowadzono nas do łaźni i raz była pamiętna przechadzka („progułka”) po podwórku. Codziennie, nieraz w nocy, byliśmy wywoływani na przesłuchanie. Ja byłem męczony pytaniami o przebieg służby, o nazwiska dowódców, o akcję powstańczą w Warszawie. Stale odpowiadałem, że nic nie wiem, że nie jestem żadnym porucznikiem AK, że nigdy w żadnej organizacji nie byłem, że jest to tragiczna pomyłka, że chodzi tu o kogoś zupełnie innego. Reakcja była spokojna: „kłamiesz, my wiemy wszystko o tobie i głupotą jest zaprzeczanie faktom”. Stale musiałem powtarzać swój życiorys od 1 września 1939 r., stale też pytano mnie o kolejne etapy mojego życia: a czego uczyłem się u Wawelberga, jakie były przedmioty nauczania, a jaka jest moja znajomość języków, dlaczego uczyłem się nie tylko francuskiego, ale i angielskiego, skąd tak dobrze rozumiem rosyjski itd. Było to permanentne prześwietlanie całego mojego dotychczasowego życia. Pytano mnie, czego uczyłem się na uniwersytecie, jaka jest moja znajomość ekonomii socjalizmu i ekonomii kapitalizmu. Codzienne w ciągu dnia i wielokrotne również w nocy, parogodzinne przesłuchania, dokonywane przez coraz to innych oficerów, z reguły młodych poruczników, były niezwykle męczące i denerwujące. Interesowały ich również szczegóły powiązań rodzinnych, wykonywane zawody całej rodziny, miejsca zamieszkania rodziców przed małżeństwem, również dziadków i całego rodzeństwa rodziców. Moje odpowiedzi były wyraźnie weryfikowane, wielokrotnie stwierdzano, że kłamię, że jednego dnia mówiłem inaczej niż w innym dniu.

Szczęśliwie poza czasem przesłuchań spałem w celi, siedząc na stołku, oparty o ścianę i przykryty futerkiem. Niezwykle przydała się tu moja zdolność natychmiastowego zasypiania w ciągu dnia i reagowania na stresowe sytuacje snem.

Po paru dniach pobytu obudziła nas w nocy krótka seria z karabinu maszynowego na podwórku więzienia. Rano „bojec” roznoszący kawę i pajdę chleba z buraczaną marmoladą zapytał mnie: „A ty za szto popał?” (Za co dostałeś się tutaj?). Odpowiedziałem tak, jak się już nauczyłem po rosyjsku: „A nizaszto, z obławy.” – to znaczy z łapanki. „A to choraszo” – odpowiedział „bojec” – „bo akowcow rosstrieliwajut”. W sąsiedniej celi, z którą dzieliliśmy stary, okrągły, żelazny piec, siedziały jakieś kobiety. Można było rozmawiać z nimi przez szpary w obudowie pieca. Dały cynk: „Podobno rozstrzeliwują akowców”.

Następnej nocy, już podekscytowani, lekko tylko drzemiąc, usłyszeliśmy z podwórka wyraźny okrzyk: „Niech żyje Polska!” i natychmiast serię z karabinu maszynowego. Tego dnia nikogo już nie wzywano na przesłuchania, a „bojec” przynoszący jedzenie kiwał głową i mówił, że to dobrze, że „wy nie akowcy, bo akowcow rosstrieliwajut”. Wytworzyła się atmosfera grozy. Klima stwierdził: „Cóż, był Katyń, może być i Montelupich”. Wydawało mi się, że ma rację, że chyba istotnie czeka nas nowy Katyń, żal mi było życia, ale nie wpadałem w rozpacz; oswoiłem się już ze śmiercią w czasie wojny i Powstania. Tylu najbliższych przyjaciół zginęło, że w gruncie rzeczy byłoby dość dziwne, gdyby udało mi się przeżyć.

Nie akceptowałem jednak śmierci w biernej postawie zarzynanego barana. Postanowiłem, że będę się bronić, że zginę w walce. Oczywiście wielką pociechą była wiara, modlitwa, perspektywa życia wiecznego. Myślę, że w takich sytuacjach wiara daje autentyczną siłę i jej wartość jest nie do przecenienia. Być może, jest to tak silna potrzeba społeczna, że nawet pozornie nieracjonalna jej struktura ma swoje głębokie uzasadnienie psychologiczne.

Korostoszewski i Żudro wyraźnie wykazywali pewną satysfakcję, że nie mieli nic wspólnego z AK i że perspektywa rozstrzelania ich nie dotyczy. Klima i ja, obaj katolicy, wspólnie zaaranżowaliśmy modlitwę, szykując się na zbliżającą się śmierć. W tym momencie obudziła się ekumeniczna solidarność i prawosławny Korostoszewski i grekokatolik Żudro przyłączyli się do nas. Korostoszewski niskim, cichym basem zaśpiewał jakiś piękny psalm. Wytworzyła się niezapomniana atmosfera dystansu do doczesności, do małości spraw tego świata i jednocześnie jakiejś głębokiej satysfakcji z uczestniczenia w tym niezwykłym misterium. Pamiętam, że cierpiałem jednak głęboko na myśl o tragedii mojej matki, która straciła już męża i dwoje dzieci, a ja byłem ostatnim z rodu.

Trzeciej nocy nikt z nas już nie spał. Chyba około północy otworzyły się drzwi i wszedł oficer NKWD w czapce z paskiem pod brodą, a więc będący na służbie, z kartką papieru w ręku. Poderwaliśmy się wszyscy zgodnie z regulaminem na nogi, a on wyczytał: „Witold Witoldowicz Kieżun” z akcentem na „żun”, odpowiedziałem „jest”. Dał rozkaz: „Wychodzi” („wychodź”). Zapytałem, czy brać „wieszczi” (rzeczy), myśląc o moim wiszącym na gwoździu futerku. Odpowiedział filozoficznie: „Chcesz, to bierz, nie chcesz, to nie bierz, tobie i tak wszystko jedno.” Zrozumiałem sens tej wypowiedzi, ale wziąłem futerko i czapkę, wolno nałożyłem na siebie i wyszedłem na korytarz. Tutaj stało już czterech żołnierzy, również w czapkach z paskami pod brodą. Ostro rozkazali: „stanowis”' pokazując mi miejsce między dwoma „bojcami”. Za chwilę wyszedł Klima i stanął koło mnie. Pomyślałem wówczas, że jest to egzekucja akowców, a więc, że tylko my idziemy na rozstrzelanie. Tymczasem ku memu zdziwieniu za chwilę wyszedł też Żudro i, jako ostatni, wyraźnie drżący i przestraszony Korostoszewski.

Poprowadzono nas korytarzem do klatki schodowej i zeszliśmy na ośnieżone podwórko. Zima 1945 roku była długa i mroźna. Szliśmy prosto wzdłuż budynku więzienia. Zastanawiałem się, czy nie lepiej zaaranżować ucieczkę i nie zatrzymać się na komendę „stój”, wówczas będę od razu zastrzelony z pepeszy. Zdecydowałem się jednak raczej w ostatnim momencie rzucić na jednego bojca. Liczyłem na zaskoczenie, możliwość wyrwania mu z rąk pepeszy i strzelenia do innych, oczywiście natychmiast reagujących salwą, która szybko i bezboleśnie pozbawi mnie życia. Trzecia koncepcja to było wyrwanie nagana niesionego przez oficera w otwartej kaburze. Stało się to jednak nierealne, bo na podwórku oficer wyjął rewolwer z kabury i wziął go do ręki. Doszliśmy wreszcie do muru skręcającego pod kątem prostym. Tu oficer kazał nam stanąć. Zauważyłem, że cegły są podziurawione kulami.

Ustawiono nas w szeregu tyłem do muru i „bojcy” wolno odeszli, formując też szereg. Uświadomiłem sobie błyskawicznie, że jest to ostatnia chwila mego życia, niespodziewanie ogarnęła mnie wściekłość, że po tylu niezwykle groźnych przeżyciach, po przeżyciu Powstania tak głupio ginę, zdecydowałem się więc na natychmiastowy skok na najbliższego „bojca”, pochylając się dla nabrania rozpędu. W tym momencie Korostoszewski padł na kolana i z głośnym szlochem zaczął wołać po rosyjsku: „Pomiłujtie mienia, ja toże ruski!” („Darujcie mi, ja też jestem Rosjaninem!”). Moja wściekłość obróciła się przeciwko Korostoszewskiemu, kopnąłem go (co przyznaję ze wstydem) i zawołałem: „Panie Korostoszewski, zachowaj się pan do ciężkiej cholery godnie w chwili śmierci!” „Bojcy” rzucili się podejmować Korostoszewskiego z ziemi i w tym momencie zobaczyłem oficera, biegnącego od strony więzienia i głośno krzyczącego: „Stoj, stoj!” – „Stój, stój!”.

Żołnierze postawili na nogi stale szlochającego Korostoszewskiego, brutalnie wymyślając mu ordynarnymi rosyjskimi przekleństwami. Tymczasem dwaj oficerowie coś tam między sobą uzgadniali i wreszcie padł rozkaz: „Dawaj nazad!” („Wracać!”). W tym samym szyku, z już nieco uspokojonym, ale drżącym Korostoszewskim, wróciliśmy do więzienia i do naszej celi. Oficer wszedł za nami do celi i z uśmiechem zapytał nas: „Nu szto, choroszaja była progułka?” („No co, przyjemna była przechadzka?”). Zamknął drzwi i wówczas wszyscy wybuchnęliśmy płaczem. Była to zrozumiała reakcja psychiczna.

Prowokacja

W jakieś 10-15 minut później przyszedł żołnierz i wywołał mnie z celi, zaprowadził na wyższe piętro i wpuścił do pokoju. Na wprost drzwi stało duże biurko, za którym siedział młody oficer o miłej twarzy, na biurku stała szklanka z herbatą a na talerzu parę bułeczek („kajzerek”). Oficer odezwał się po polsku: „Siadaj, Witek, i przede wszystkim jedz”. Zdziwiony siadłem i zgodnie z podstawową zasadą wojennych więzień: „jeśli masz jeść, to jedz szybko i jak najwięcej” chwyciłem pierwszą bułkę, okazało się, że jest z masłem i świetną szynką.

Oficer życzliwie mi się przyglądał i wreszcie zaczął mówić: „Witek, uratowałem ci życie, miałeś być dziś w nocy rozstrzelany, ale ja wstrzymałem egzekucję”. I tu rozpoczął świetną polszczyzną opowieść nie z tej ziemi. Otóż jest synem Polaka z Kaukazu, który był przyjacielem mego ojca. Mało tego – zgodnie z obyczajem kaukaskim wypili braterstwo krwi, mieszając swoją krew.

Istotnie, mój ojciec urodził się na Kaukazie, gdzie pracował mój dziadek, ułaskawiony przez cara po zesłaniu na Sybir po powstaniu 1863 roku. Otóż jego (oficera) ojciec, umierając, już po rewolucji październikowej, przykazał mu, ażeby starał się dostać do Polski i odnalazł doktora Kieżuna (mojego ojca), który na pewno nim się zaopiekuje. Po śmierci swego ojca mój oficer był wychowankiem domu dziecka, członkiem Komsomołu, a następnie pracownikiem sekcji polskiej NKWD, gdzie udoskonalił dawną znajomość języka polskiego. Pamiętał stale o przykazaniu swego ojca i dzisiaj, obejmując nocną służbę jako oficer dyżurny, przeczytał rozkaz o rozstrzelaniu Witolda Kieżuna. Wstrzymał w ostatniej chwili egzekucję i będzie starał się mnie uratować.

Następnie zasypał mnie informacjami o mojej rodzinie. Mój stryj, brat mojego ojca, był lotnikiem w carskiej armii, mój dziadek umarł na zawał serca w powozie, jadąc po pracy do klubu, moja ciotka Helena była znaną pięknością, uchodzącą za najpiękniejszą polską pannę na Kaukazie, moja ciotka Mucha była studentką stomatologii, mój ojciec był lekarzem na rosyjskim krążowniku „Oleg”.

Wszystko to były prawdziwe informacje, znane mi z opowiadań ojca, matki, ciotek i stryja. Istotnie, mój stryj, były dowódca Pierwszego Pomorskiego Pułku Lotniczego w Bydgoszczy był w czasie pierwszej wojny światowej lotnikiem w armii carskiej, ciotka Mucha była dentystką, a ciotka Hela niezwykle piękną kobietą. Mój ojciec w czasie wojny był lekarzem na rosyjskim krążowniku „Oleg” storpedowanym przez Niemców, a później kapitanem – lekarzem w Wojsku Polskim w Wilnie. Dziadek istotnie umarł w 1913 raku na zawał serca w powozie. Skąd ten enkawudzista mógł znać takie prywatne szczegóły z życiu mojej rodziny, jeśli nie od swego ojca na Kaukazie? A więc była to prawda? To był syn brata krwi mojego ojca, ratujący mi życie?

Oficer zaczął rozważania, jak może mnie uratować. Otóż, jeśli podam nawet jeden adres znanego mi akowca, najlepiej swego dowódcy z Krakowa, to on może mnie natychmiast zwolnić jako kogoś przychylnego władzy sowieckiej. Może to być nawet adres fikcyjny, ażeby nikogo nie wkopać, ale aby okazać dobrą wolę. Przekonywał mnie długo; pamiętam, że wizja zwolnienia była niezwykle frapująca.

Widząc moje niezdecydowanie proponował, że pojechać ze mną do mojej matki i w moim domu podam mu jakiś adres i podpiszę zeznanie, że jest to członek AK, a gdy on odjedzie, to mogę ukryć się w innym mieszkaniu. A w ogóle to on ma dosyć tej parszywej służby, czuje się Polakiem i korzystając z moich kontaktów akowskich, chętnie by usiłował przedostać się razem ze nurt do Amerykanów. Zalewał mnie potokiem słów, kreśląc wspaniałe perspektywy nawiązania, za przykładem naszych ojców, przyjaźni i możliwości urządzenia zupełnie innego życia. W pewnym momencie wyciągnął flaszkę wódki i nalał mi do połowy szklanki. „Witek, za naszą przyjaźń, za wspólną ucieczkę do Amerykanów” – zaproponował toast. Teraz już dokładniej zaczął kreślić perspektywę dotarcia do Amerykanów przy pomocy akowskich kontaktów; był pewien, że jego wiedza o pracy NKWD, a raczej wywiadu antyszpiegowskiego umożliwi mu razem ze mną cenną współpracę z Amerykanami. Już lekko podpity, bo wychylił duszkiem pól szklanki wódki, kreślił perspektywy nowego życia, które zależy tylko od mojej decyzji podania jednego adresu z oświadczeniem, nawet fałszywym, że jest to jakaś akowska osobistość. Trwało to długo. Intensywnie zastanawiałem się nad szansami wykorzystania tej niezwykłej sytuacji, budziło się jednak we mnie silne podejrzenie jakiejś perfidnej gry. W każdym przypadku podanie adresu, choćby fałszywego i oświadczenie, że jest to adres akowca byłoby przyznaniem się do relacji akowskich, a cała koncepcja długofalowej współpracy, wspólnej ucieczki do Amerykanów, wydała mi się po prostu próbą jakiegoś dojścia agenturalnego, w błędnym przeświadczeniu o jakichś moich niezwykłych możliwościach.

Cała gra od początku wskazywała na traktowanie mnie jako kogoś o dużej pozycji politycznej w środowisku AK, Byłem w gruncie rzeczy jedynie szeregowym podchorążym, awansowanym do stopnia podporucznika w jednym z ostatnich powstańczych rozkazów, z minimalnymi znajomościami w środowisku akowskim w Krakowie. Zapewne ten oficer był istotnie synem przyjaciela mego ojca, ale całkowicie komunistycznie zindoktrynowany politycznie i być może nastawiony na jakąś podwójną grę z Amerykanami. Moja ostateczna reakcja była więc wręcz teatralna: wybuchnąłem płaczem mówiąc: „Co za tragedia, mógłbym ocalić swoje życie, ale nie byłem w AK i nie znam adresu kogokolwiek z AK”. Oficer krzyknął: „Przecież mówiłem ci, że możesz podać adres fikcyjny”. Na to odpowiedziałem: „Nie rozumiesz tego, ale ja jestem katolikiem i nie mogę ani narażać kogoś mieszkającego pod fikcyjnym adresem ani świadomie oszukiwać władzę, choćby sowiecką”. „Och, kakoj durak” – obraził mnie już po rosyjsku oficer, jednocześnie wykrzywiając usta w geście wściekłości. To ściśnięcie ust i zauważone zaciśnięcie pięści prawej ręki intuicyjnie upewniło mnie, że jest to podła, perfidna gra, typowa dla sowieckiej agentury, która latami udowadniała, że zamordowani przez nią w Katyniu oficerowie byli ofiarami zbrodni niemieckiej.

Oficer jeszcze usiłował mnie przekonywać, ja stale pochlipując podawałem te same argumenty, z coraz większym żalem nad niemożnością uratowania sobie życia. Już wówczas zaczęło się budzić we mnie coraz mocniejsze przekonanie o fikcyjności akcji rozstrzeliwania. Fakt, że byli z nami na tej „egzekucji” również i nieakowcy, cyniczna wypowiedź oficera o „miłej przechadzce”, wreszcie mimo wszystko alianctwo ZSRR i nasze alianckie prawa powstańców warszawskich uznane nawet przez Niemców, to wszystko czyniło mało prawdopodobnym zdecydowanie się Rosjan na rozstrzeliwanie w Krakowie akowców. Na Kresach, będących zaanektowanymi terenami ZSRR, było to bardziej prawdopodobne. Ale tu, w starej stolicy Polski?

Ostatecznie oficer był już też zniecierpliwiony. Dramatycznie z wolna wymawiając poszczególne słowa powiedział: „Miły mój Witold Witoldowicz, wracasz do celi, masz jeszcze czas do godziny piątej na ostateczną decyzję, do piątej mam służbę, później już nie jestem odpowiedzialny za to, co się stanie. Zapukaj w drzwi celi, a strażnik natychmiast przyprowadzi ciebie do mnie, ale tylko do godziny piątej rano, powtarzam, tylko do piątej”.

Wróciłem do celi i leżąc na podłodze, usta przy uchu Stefana Klimy, szczegółowo mu opowiedziałem o całej rozmowie. Przekazał mi informację, otrzymaną w czasie mojej nieobecności przez szpary w obudowie pieca od kobiet siedzących w sąsiedniej celi, że nikogo nie rozstrzelano, że te salwy były fikcją egzekucji. Dowiedziały się o tym od jednego oficera, który stale zachodził do ich celi, urzeczony pięknością Polek. A więc moje przewidywania były słuszne. Była to niezwykle sprytna gra, mająca na celu spowodowanie atmosfery strachu, ułatwiającej przyznawanie się więźniów do uczestnictwa w AK.

Klima poradził mi czekać, jeśli jednak rano po piątej poprowadzą mnie znowu na „rozstrzelanie”, to w ostateczności mogę podać adres np. na ul. Kalwaryjskiej 87, gdzie nie ma jeszcze budynków. W jakąś godzinę później wszedł do celi żołnierz pytając, czy nie chcę widzieć oficera dyżurnego. Nie chciałem. Zasnąłem twardym snem i rano z satysfakcją stwierdziłem, że żyję i mam silną wolę przeżycia tej sowieckiej makabry.

Później jeszcze tylko raz byłem przesłuchiwany, antypatyczny oficer czerwonym ołówkiem przekreślał kolejno wszystkie strony protokołów z przesłuchań, głośno krzycząc: „eto wsio barachło i wsio nieprawda” – wreszcie wrzasnął z wściekłością: „zawtra ujezżajesz na Sybir i nikogda nie wiernioszsia, nikogda swej matieri nie uwidisz, wychodi, job twoju mat' “ – (jutro wyjeżdżasz na Sybir i nigdy nie wrócisz, nigdy już swojej matki nie zobaczysz, wychodź,...)

Następnej nocy wpadło do celi paru żołnierzy i krzycząc: „dawaj sapogi” – usiłowali zabrać nam buty. Rozpoczęło się wydzieranie trzymanych przez nas butów i w tej przepychance wyparto nas na korytarz, gdzie już stał tłum więźniów.

Skierowano nas wszystkich do dużej sali i tu spotkałem swego stryja, płk. Jana Kieżuna. Aresztowano go w mieszkaniu przy ulicy Kraszewskiego 23. To właśnie jego skrupulatnie pytano o wszystkich członków rodziny, o organizację życia na Kaukazie, gdzie się urodził, o kolegów, przyjaciół, znajomych z Kaukazu. A więc cała mistyfikacja ze mną była programowo dobrze przygotowana. Po pozornej egzekucji, bardzo wiarygodny scenariusz, a wszystko po to, ażeby uzyskać przyznanie się do więzów z AK i być może uzyskać dalsze informacje, w przekonaniu, że jestem kimś bardziej eksponowanym. Te przypuszczenia prawdopodobnie wiązały się zarówno z osobistą dekoracją przez Naczelnego Wodza najwyższym polskim odznaczeniem bojowym, jak i z faktem, że nie znalazłem się w niewoli niemieckiej, tylko przyjechałem do Krakowa, prawdopodobnie więc z jakąś ważną misją. W każdym razie był to ciekawy element wyrafinowanej metody działania NKWD, jakże odległej od prymitywizmu hitlerowskiego gestapo wymuszającego zeznania biciem i torturami.

W czasie nocy, wspólnie spędzonej w jednej sali, wymieniliśmy uwagi o sposobie aresztowania. Okazało się, że parę osób spotkało pod Sukiennicami Aleksandra Głębowicza, pseudonim „Junosza”, który został tuż przed przyjściem Armii Czerwonej zwolniony przez Niemców z więzienia na Montelupich. Jego żona od dłuższego czasu prowadziła pertraktacje z gestapo, mając jakieś dojście do gestapowców Ślązaków. Pieniądze (dolary) uzyskała z Komendy Okręgu AK i „Junosza” został uwolniony. Głębowiczowie, mieszkający uprzednio w Łagiewnikach, zajęli puste mieszkanie na ulicy Kraszewskiego 23 przy Błoniach. W tym samym domu zamieszkał mój stryj z małżonką.

Aleksander Głębowicz („Junosza”) na początku marca 1945 roku został aresztowany przez NKWD. Był on krakowianinem i masa ludzi wiedziała, że siedział za Niemców w więzieniu i że był w AK, podobnie jak i jego żona. Tymczasem, już po aresztowaniu, widziano go spacerującego pod Sukiennicami i po spotkaniu z nim akowcy byli aresztowani na sąsiednich ulicach Rynku krakowskiego, akurat tak samo jak i ja. Podchodzili enkawudyści i pytali o dokumenty, a następnie prowadzili do Komendy Miasta na „prowierku” (sprawdzenie). Sprawa stała się dla mnie już całkowicie jasna. To Danuta Głębowicz skontaktowała mnie z krakowskim AK, mieszkałem z moją matką u niej w Łagiewnikach od listopada 1944 roku, znała mój pseudonim i widziała wszystkie moje dokumenty: legitymację akowską, zaświadczania o odznaczeniach i Virtuti Militari osobiście nadanym przez gen. „Bora”. Byłem jednak pewny, że nie opowiadałem jej ani nikomu w Krakowie o pytaniach i odpowiedziach „Bora”. Jej mąż, po powrocie z więzienia, dowiedział się niewątpliwie wszystkiego od niej.

Po aresztowaniu Głębowicza zrobiono w jego mieszkaniu „kocioł”, zatrzymując wszystkich przychodzących. Wpadł tam mój stryj (mieszkający piętro wyżej) i kapitan „Garda” – Tadeusz Ciałowicz. A więc aresztowany Głębowicz, za cenę zwolnienia (po naszym wywiezieniu na Sybir wrócił do domu), obserwował ruch uliczny pod Sukiennicami i wskazywał przechodzących, znanych mu akowców. Nie znał widocznie za dużo adresów, bo – odmiennie niż w Warszawie – krakowska AK organizowała kontakty służbowe częściej na ulicy lub w restauracjach, a rzadziej w mieszkaniach prywatnych (np. moje cotygodniowe spotkania odbywały się na Małym Rynku i jeden raz w piwiarni na tym samym Rynku). Niestety, 9 marca przechodziłem przez Rynek koło Sukiennic. Głębowicz musiał mnie zobaczyć i, jak opisałem, zostałem aresztowany na ulicy Grodzkiej.3

W tej sytuacji mieliśmy już pewne dowody zdrady „Junoszy”. Por. Leonard Wyjadłowski „Ziemia”, niewiedzący o aresztowaniu „Junoszy”, spotkał go i nawet z nim rozmawiał pod Sukiennicami. Po pożegnaniu został aresztowany na ulicy. Stefan Kwiatkowski „Gryf', „Szafraniec” opowiadał że spotkał na ulicy Długiej „Junoszę”, który przyjacielsko proponował mu, ażeby ostrzec księdza Kowalskiego, żeby nie mówił tak śmiałych kazań. Po pożegnaniu ,Junoszy” podeszło do „Gryfa” od tyłu dwóch cywilów, którzy zaprowadzili go do pałacu pod Baranami. Niestety w kieszeni płaszcza „Gryfa” znaleziono adres „Limby”, Alojzy Kot-Gryglewskiej, którą natychmiast aresztowano w domu, mając już pełne informacje o jej działalności w AK.

Przygotowaliśmy więc dużo grypsów, urywając twardy czarny karton z przeciwlotniczych osłon okien w celi więziennej. Ktoś miał ołówek, u więc pisaliśmy: „Junosza” zdradził, jedziemy na Sybir, zawiadomcie rodzinę, adres taki i taki”. Były też grypsy z podaniem nie tylko pseudo, ale i z nazwiskiem Głębowicza i jego adresem domowym na ulicy Kraszewskiego 23. Przygotowane były one do wyrzucenia w czasie transportu kolejowego.4

3 Zdrada Głębowicza potwierdzona wstała również: w książce Alojzy Gryglowskiej i Witolda Kieżuna pt. Przetrwać to ufać; Pelplin 1991, s. 18, w której Gryglowska przytacza swojąrozmowę ze śp. Stefanem Kwiatkowskim, który także potwierdził wydanie go NKWD przez Głębowicza; w książce Żołnierskie Pokolenie – w relacjach żołnierzy AK, wybór i opracowanie Zespołu Komisji Historycznej Światowego Związku Żołnierzy Armii Krajowej pod redakcją J. Fiszera, A. Kulera i N. Nikodemskiego, Kraków 1996; wpisemnym oświadczeniu L. Wyjadłowskiego (w posiadaniu Redakcji ŚZŻAK Oddział Kraków-Wschód) – red.

4 Podobno skutkiem informacji o zdradzie „Junoszy” był zamach na niego, strzelano niecelnie z rakietnicy, „Junosza” ocalał, natomiast towarzysząca mu wtedy małżonka, Danuta Glębowicz, została ranna i straciła oko. „Junosza” umarł w parę lat później. Danuta Golębiewicz wyszła drugi raz za maż i w 1999 roku umarła w Bydgoszczy. Te szczegóły znane mi są tylko z opowiadań, które słyszałem po powrocie z Rosji. Jak sadzę krakowskie środowisko akowskie musi mieć bliższe informacje o dalszym ciągu afery „Junoszy” – Aleksandra Glębowicza (W.K.).

Transport

Wczesnym rankiem 23 marca 1945 roku wypędzono nas na podwórko więzienne, gdzie czekała już grupa jeńców niemieckich. Uformowano nas w kolumnę po pięciu w jednym szeregu, z tym że Niemcy w mundurach byli uplasowani z boku. Każda piątka to Niemiec – trzech Polaków – Niemiec. Następnie oficer NKWD z pistoletem w ręku, parokrotnie powtórzył instrukcję; „Idziecie do pociągu na dworzec, nie wolno po drodze mówić po polsku; jedno słowo po polsku – kula w łeb z tego nagana, który trzymam w ręku”.

Powtórzył to jeszcze raz, jak już przekraczaliśmy otwarta bramę. Kolumna była mocno obstawiona z obu stron szeregiem żołnierzy, a ponadto co trzy-cztery rzędy, szedł oficer z naganem w ręku, powtarzający cicho przez zęby: „Nie gowori po polski”.

Był to wczesny ranek, około 8-ej rano, 23 marca 1945 roku. Szliśmy z Montelupich na dworzec towarowy, przechodziliśmy koło rynku towarowego, gdzie gromadzili się już przekupnie, byliśmy obiektem wrogiej demonstracji, ludzie wygrażali pięściami i krzyczeli: „Fryce, Fryce, dobrze wam tak Fryce”.

Na dworcu stał już pociąg towarowy. Załadowano nas do częściowo zapełnionych przez Niemców wagonów. Jak się później okazało, byli to gestapowcy i członkowie NSDAP (Niemieckiej Socjalistycznej Partii Pracy – tak się nazywała partia, której przewodził Hitler). Przyjechali oni z Legnicy, byli bardzo wymęczeni i zgłodniali, bo przez dwa dni nie dostawali nic ani do jedzenia, ani do picia.

Zepchnęliśmy ich brutalnie na jedną stronę wagonu, zajmując większą jego część. Drzwi zostały natychmiast zamknięte. Spędziliśmy cały dzień i noc na bocznicy kolejowej, nikt z nas nie miał żadnego kontaktu z rodzinami, była to zupełnie inna sytuacja niż w wagonie zajmowanym przez kobiety, gdzie pozwalano na dostarczanie przez rodziny jedzenia i ubrania.

Rano następnego dnia, a więc 24 marca 1945 roku, pociąg ruszył. Przejeżdżając wiaduktem nad ulicami zaczęliśmy śpiewać: „Jeszcze Polska nie zginęła” i krzyczeć przez małe zakratowane okienka: „Armia Krajowa jedzie na Sybir, niech żyje Wódz Naczelny generał Anders”.5 Wyrzucaliśmy też przygotowane grypsy składane w kulki, adresowane do naszych bliskich. Część z nich dotarła, moja i mojego stryja niestety nie.

W naszym wagonie było około 40 Polaków i Rosjan i tyluż Niemców. Razem ze mną byli między innymi: mój stryj – podpułkownik pilot Jan Kieżun, lotnik major Gustaw Sidorowicz, kpt. „Garda” – Tadeusz Ciałowicz, Wacław Dłużniewski, Kazimierz Mikuła, dwaj byli więźniowie Oświęcimia: Teofil Gabryś i Wiktor Nowicki, Stefan Klima, Bohdan Thugutt, Leonard Wyjadłowski, Franciszek Szopa, Tadeusz Skarżyński. „Biali” Rosjanie: książę Bałutin, były adiutant cara Mikołaja II, Leon i Jerzy Plesowowie, Korostoszewski i trzej bracia Żudrowie.

Polacy byli członkami AK, NSZ (Tadeusz Skarżyński był adiutantem d-cy NSZ), Batalionów Chłopskich (Kazimierz Mikuła i Franciszek Szopa).

Bliższych danych co do powiązań służbowych nie ujawniano w słusznej obawie dalszych przesłuchań. Ja, poza dwoma czy trzema osobami, nie zwierzałem się ze swojej kariery wojskowej, ale wiedziałem, że jestem powszechnie uważany za „swojego” akowca.

Dojeżdżając do mostu kolejowego na Wiśle, pociąg zatrzymał się. Most był nieco uszkodzony i zespoły studentów z Politechniki pracowały przy jego reperacji. Na nasze zawołanie: „Armia Krajowa jedzie na Sybir”, odpowiedzieli nam zbiorowym okrzykiem: „Niech żyje Armia Krajowa”.

Nastrój naszego zespołu był podniosły, wiedzieliśmy, że czeka nas ciężki los, ale – jak to się mówi – „duch nas nie opuścił”. Od razu rozpoczęliśmy rozważania możliwości ucieczki. W środku wagonu stał żelazny piecyk z rurą wychodzącą na zewnątrz z boku wagonu. W ścianie wagonu były też dwie połączone wąskie deski, wystające na zewnątrz i do wnętrza; była to „ubikacja”. Obmyśliliśmy możliwość zdemontowania żelaznych drzwiczek i wolnego wyrąbania dziury w podłodze, ażeby w czasie postoju móc zsunąć się pod wagon. Nie wszyscy jednak byli zgodni co do możliwości takiej ucieczki, bojąc się reakcji Niemców. Ostatecznie plan ten spalił na panewce.

Gdzieś pod Przemyślem, w nocy, pociąg zatrzymał się w lesie i rozpoczęła się strzelanina. Rozeszła się pogłoska, że była to próba napadu na pociąg w celu uwolnienia więźniów z oddziału, śmiesznie nazywającego się „Pierdzimączka”. Podobno właśnie przez wyrąbaną w podłodze dziurę parę osób uciekło.

Faktem jest, że na stacji w Przemyślu strażnicy pociągu zatrzymali paru przygodnych mężczyzn, ażeby liczba więźniów się zgadzała. Pamiętam, że w Krasnowodsku rozmawiałem z jednym z nich. Opowiadał, jak przez przypadek znalazł się z nami; niestety nie pamiętam jego nazwiska.

Pierwsze wiadro zupy dostaliśmy dopiero we Lwowie. Zgłodniali Niemcy rzucili się hurmem, zupa się rozlała i Niemcy chłeptali ja z podłogi. Było to odrażające. Ustaliliśmy później jakiś porządek: pierwsi jedli Polacy, a resztę, mniej niż połowę wiadra, zostawiano Niemcom.

Codziennie, z reguły rano, transport był zatrzymywany, „wachtior” wchodził do wagonu i stawiał sakramentalne pytanie: „skolko miortwych'?”, Niemcy marli masowo w naszym wagonie. Już we Lwowie były trzy trupy. Natychmiast je zabierano i, jak sądzę, zakopywano przy torze. Nie widzieliśmy jednak tej operacji. Po sprawdzeniu liczby zmarłych odbywała się „prowierka”: trzeba było pojedynczo przechodzić z jednej strony wagonu na drugą i wachtior głośno liczył.

W Woroneżu popędzono nas wieczorem do łaźni. Pamiętam, ze idąc pod silnym konwojem ulicami zupełnie wymarłego miasta, widzieliśmy w rynsztokach zgniłe kartofle. Niektórzy Niemcy rzucali się do rowów, chwytali te kartofle i szybko je zjadali. Byliśmy zaskoczeni tą słabością charakterów. Oczywiście wszyscy, którzy jedli te kartofle, szybko pożegnali się z życiem.

W łaźni zetknęliśmy się z bezceremonialnością i prymitywizmem kulturowym Rosjan. Obsługa łaźni składała się z młodych dziewcząt. Kazano nam w ich obecności rozbierać się do naga. Niektóre z nich ze śmiechem porównywały nasze genitalia wołając jedna do drugiej: „chodź tutaj szybko, zobacz, jakiego ten Germaniec ma dużego członka.” Były niezwykle zaskoczone, gdy po rosyjsku powiedziałem, że powinny się wstydzić. („kak wam nie wstydno diewczata”)

Po kontroli odbytnicy na Montelupich (przy ceremoniale przyjęcia więźnia), był to następny przykład traktowania nas jak przedmiotu, jak rzeczy, a nie człowieka, który choć więzień, ma poczucie swojej godności i intymności.

W pociągu, mimo głodu i zimna, trwały permanentne dyskusje polityczne i wspominanie różnych akcji czasu wojny. Książę Bałutin, niezwykle kulturalny i wykształcony człowiek, opowiadał nam o przeżyciach z dworu carskiego, zainaugurował również, do spółki ze mną, gwizdanie utworów muzyki klasycznej. Miał wprost niesamowitą pamięć muzyczną i szybko przestałem być jego partnerem, natomiast okazało się, że wśród Niemców jest zawodowy muzyk, Kissik, który wspólnie z Bałutinem potrafił zagwizdać melodie wielu klasycznych utworów.

Ta pierwsza „współpraca” z Niemcami budziła sprzeciwy, bo wrogość do sąsiadów niemieckich była niezwykle silna. Wiązało się to również z uczuciem niezwykłego upokorzenia, traktowania nas, walczących o wolność przeciw Niemcom, jako ich sojuszników. Byliśmy wszyscy zgodni, że było to podeptanie naszej godności walczących o wyzwolenie, o niepodległość. Kissik był jednak cywilem, wybitnym muzykiem, mówił po francusku, studiował we Francji, stał się dla mnie swoistym symbolem tej bardzo nielicznej, ale przecież jednak istniejącej w Niemczech niesocjalistycznej (narodowo) społeczności. Kissik umarł w obozie.

Sowiecka strategia szkalowania i zakłamania naszej, przecież zupełnie wyjątkowej w całej Europie, historii walki z nazizmem była realizacją swoistego dogmatu „syndromu wroga”, zasady, że kto nie z nami, ten przeciw nam, a nasi wrogowie oczywiście współpracują ze sobą w walce z nami. Wrogów należy zniszczyć. Stąd gen. Sikorski, zdaniem Stalina, współpracował z Niemcami w sprawie Katynia i dlatego trzeba było zerwać z nim stosunki. Według oficjalnego oświadczenia Stalina przekazanego Churchillowi, Armia Krajowa współpracowała z Niemcami, dlatego my musieliśmy siedzieć w obozach razem z Niemcami.

Niestety, ta perfidna strategia owocuje znowu z powodzeniem obecnie, w niezwykle upowszechnionej w prasie i publikacjach amerykańskich, kanadyjskich, zachodnioeuropejskich i litewskich, koncepcji naszej kooperacji z Niemcami w czasie wojny, w upowszechnianiu stereotypu „Polish concentration camp Auschwitz”, „Polish Death Camps” i pronazistowskiej Armii Krajowej (Polish Home Army – Polish Nazi Army). Jest to swoisty współczesny triumf sowieckiej strategii zakłamania rzeczywistości historycznej II wojny światowej.

W czasie długiej (30 dni) podróży, jednym z najcięższych okresów był przejazd przez Ural. Jechaliśmy prosto na wschód, minęliśmy Kijów i mróz coraz bardziej się nasilał. Wagon, mimo posiadania piecyka, nie był opalany, bo nie było opału. Skończyły się nasze dyskusje i gwizdanie klasycznych melodii, rozpoczęła się ciężka walka o przeżycie. Temperatura zewnętrzna, jak powiedział nam „wachtior” kontrolujący stan osobowy, przekroczyła minus 40 stopni C.

Nieustannie, w zgodnym szeregu razem z Niemcami, maszerowaliśmy tupiąc mocno nogami, szczelnie przytuleni do siebie. Pamiętam jedną noc, gdy wydawało się, że już nie uda się nam wytrzymać tego zimna i stałego tupania w wolnym, ale intensywnym marszu w kółko. Po tej nocy zmarło 3 Niemców. Było ich coraz mniej. My trzymaliśmy się jako tako, ale nastąpiła nowa niekorzystna zmiana. Od razu po przejechaniu Uralu, naszą polską grupę rozproszono do rożnych wagonów. Byliśmy już zgrani, głośno śpiewaliśmy, trzymaliśmy się razem, sprawiedliwie dzieliliśmy otrzymywane jedzenie. To było widocznie nie do zaakceptowania. Zostałem tylko ze stryjem, Kazkiem Mikułą, Tadkiem Ciałowiczem, Leonem Wyjadłowskim i jeszcze chyba z dwoma kolegami, których nazwisk już nie pamiętam. Został z nami książę Bałutin.

Po minięciu Uralu wyraźnie skręciliśmy na południe i zaczęliśmy szybko wchodzić w ciepłą strefę. Wreszcie dojechaliśmy do jakiegoś pięknego, w bieli owocowych kwiatów, miasta. Bałutin natychmiast poznał Taszkient. Teraz znów ciepło zaczęło nam niemiłosiernie dokuczać. Rozbieraliśmy się prawie do naga i konkurowaliśmy w wyłapywaniu wszy z naszego ubrania. Minęły prawie trzy tygodnie naszej podróży, a ostatnią łaźnię mieliśmy w Woroneżu. Nie myci i nie goleni, wyglądaliśmy jak troglodyci. W wagonie było nieco luźniej, bo po drodze coraz to ktoś umierał; sądzę że około 10-15% Niemców zmarło po drodze. W naszym wagonie zmarło 7-miu, a więc ca 15%. Kazek Mikuła wynalazł świetny sposób na coraz wyższą temperaturę: zdemontował rurę od piecyka, wystawił ją na zewnątrz przez okienko i świeże powietrze wpadało do wagonu. Z drugiej strony rury ustawiła się kolejka do wdychania. Kazek ustanowił normę kilku minut dla każdego.

Tymczasem zmieniliśmy kierunek, jadąc znowu na zachód. Nieoceniony Bałutin już wiedział, że jedziemy w kierunku na Kara-Kum (Czarny Step), jedną z większych światowych piaskowych pustyń, mijając kolejno rzeki Amu-Darię i Syr-Darię i dojeżdżając do Aszchabatu.

W Kizył-Arbat mieliśmy wreszcie kąpiel w łaźni. Krajobraz, z rzadkimi jeszcze gdzieniegdzie porostami, zmienił się w zupełnie pustynny; piasek, piasek i proste, jakby wyrąbane z twardego piasku, góry. Tylko na usypanym lekkim wzniesieniu, linia kolejowa.

Bałutin stwierdził, że jedziemy do Krasnowodska, portu nad Morzem Kaspijskim. Był tam z carem Mikołajem II na uroczystości otwarcia tej wyjątkowej, jedynej linii kolejowej przez pustynię. Dowiedzieliśmy się od niego, że jest tam nieledwie biegun ciepła: temperatura w cieniu dochodzi latem do 60 stopni C. W tym klimacie Europejczyk nie może długo przeżyć. Teren został sztucznie zaludniony poprzez zbudowanie portu i miasta o dużej roli strategicznej, jako położonego najbliżej Persji (Iranu).

Miejscowa ludność turkmeńska praktycznie w tym terenie nie mieszkała od czasu, gdy żyzna ziemia pustyni, zraszana systemem kanałów z Amu-Darii i Syr-Darii, została zasypana piaskiem.

Pustynia Kara-Kum to było kiedyś królestwo Chorezmu, bogate i dynamiczne. Jeszcze po drodze widzieliśmy zasypane do dużej wysokości obronne miasta z murami i basztami. Turkmeni noszą wysokie futrzane czapy i kożuchy. W ten sposób są stale oziębiani zimnym potem. Historię Chorezmu i strategię budowania linii kolejowej i centrum wojskowego z portem w Krasnowodsku Bałutin znał świetnie. Nie wiedział jednak tego, o czym dowiedziałem się dopiero po powrocie z ZSRR, że armia Andersa także przejechała tą samą trasą, ładując się w Krasnowodsku na okręty do Persji (Iranu). Tym razem my, żołnierce Armii Krajowej, przemierzaliśmy w tragicznych okolicznościach trasę wolności Andersa.

Krasnowodsk – gułag śmierci

Wreszcie 23 kwietnia (1945) po 30-dniowej podróży dotarliśmy do Krasnowodska. Kolej kończyła tutaj swój bieg. Wysiedliśmy późnym wieczorem na stacji. W uformowanej kolumnie staraliśmy znaleźć się obok siebie. Ruszyliśmy marszem przez piaszczystą drogę i po paru kilometrach doszliśmy do przygotowanego dla nas obozu.

Bezchmurne niebo było usiane olbrzymią ilością gwiazd, które wydawały się znacznie bliższe, niż te widziane w Polsce. Na tle prostokątnych piaskowych gór, wśród piaskowej pustyni widać było obóz: wysokie druciane ogrodzenie, szeroka odrutowana brama, drewniane wieżyczki dla strażników, z jednej strony dachy podziemnych baraków wystające na poziomie ziemi, z drugiej pusta olbrzymia przestrzeń piasku. To wszystko było podobne do typowego hitlerowskiego obozu koncentracyjnego. Filek Gabryś i Wiktor Nowicki, więźniowie Oświęcimia, zakpili: brakuje tylko napisu nad bramą: „Arbeit macht frei” – i znów bylibyśmy u siebie.

Umieszczono nas na pustym terenie na piasku i tu spędziliśmy pierwszą noc. Temperatura wynosiła około 15-18 stopni. Rano zobaczyliśmy duży hydrant wodny. Jeden z żołnierzy otworzył go specjalnym kluczem. Gdy wszyscy rzucili się szybko do picia, nadbiegł oficer o wyraźnych rysach uzbeckich, wołając: „Nie można pić, to słona woda!”. Istotnie, woda miała słony smak, co gorzej, była rdzawoczerwona; zrozumieliśmy nazwę pobliskiego miasta: Krasnowodsk – miasto czerwonej wody. Ci wszyscy, którzy wypili wodę, już po paru godzinach dostali biegunki.

Rano rozpoczęliśmy kopanie rowów klozetowych na wzgórzu obok płotu i odtąd już całą dobę można było widzieć tłum mężczyzn kucających nad rowem pełnym much, które tłumnie obsiadały nagie pośladki. Na szczęście kobiety umieszczono od razu w drugiej części obozu, w szpitalnej i kobiecej zonie (jak nazywano strefy obozu), w jednym z podziemnych budynków.

W ciągu paru dni przywieziono namioty, jak się okazało, made in USA. Całe wyposażenie obozu było amerykańskie: samochody (Studebakery), młotki, drut kolczasty na ogrodzenie, gwoździe, siekiery, łopaty, kilofy itp. Dieslowska lokomotywa, która wiozła nas od Taszkientu, też była amerykańska. To Ameryka wyposażyła również i enkawudowskie obozy. Dla nas wszystkich był to swoisty szok. Nie znaliśmy jeszcze wówczas rooseveltowskiej antypolskiej polityki w Teheranie i później w Jałcie, jak również bezczelnego kłamstwa Roosevelta, który zapytany w Kongresie o rzekomo wyrażoną w Teheranie zgodę na oddanie części Polski Związkowi Sowieckiemu oświadczył uroczyście, że w Teheranie w ogóle nie dyskutowano sprawy Polski. Ameryka była dla nas symbolem przyjaźni i naszą nadzieją na wyzwolenie i teraz rozumowaliśmy, że Ameryka i alianci nie mogą tolerować faktu, iż alianckich, polskich żołnierzy aresztuje się i trzyma razem z Niemcami w obozie. Chodziło tylko o to, ażeby wieść o tym nadużyciu doszła do aliantów, a tego, że nasi koledzy w Polsce te wiadomości przekażą, byliśmy pewni. Tak kształtowała się nasza wiara w wyzwolenie i ona była podstawą naszej solidarności i odporności na trudy podróży i obozu.”

W ciągu paru następnych dni zorganizowano administrację obozu. Został uformowany „raboczyj batalion” podzielony na „zwody” (plutony). Każdy „zwod” liczył 64 osoby. Na czele batalionu pracy stał komendant, którym został major Gustaw Sidorowicz, jego zastępcą był mój stryj, podpułkownik Jan Kieżun, a szefem sztabu kapitan Zbigniew Nosek-Witoski. Stworzono również służbę księgową, kierowaną przez Jerzego Żudrę – zawodowego księgowego. Stanowiska komendantów „zwodów” objęli z reguły także Polacy. Ta szansa objęcia funkcji w obozie przez Polaków wiązała się z łatwością porozumiewania się. Niektórzy Polacy dobrze mówili po rosyjsku (np. mój stryj, dawniejszy pilot armii carskiej), a ci, co nie znali rosyjskiego, mogli łatwo się porozumieć w związku ze słowiańskim rodowodem obu języków. Zadziwiająca była szybkość opanowania podstawowego zakresu rosyjskich słów przez polskich więźniów, po paru tygodniach nie było już poważniejszych problemów we wzajemnym porozumiewaniu się.

Równolegle NKWD dokonało podziału na grupy wg kryteriów politycznych. Pamiętam, że było 5 grup uszeregowanych według kryterium wrogości i rangi zbrodniczości. Podstawowy przydział dzienny chleba był dostosowany do grupy – pierwsza grupa miała najmniejszy przydział, kolejno zwiększany w wyższych grupach. Ta grupowa struktura obrazowała jednocześnie wielorakość międzynarodowego zespołu obozowego. Pierwsza, ta najgorsza, najbardziej dyskryminowana w przydziałach żywności, to była: Armia Krajowa z wszystkimi swoimi częściami składowymi, Narodowe Siły Zbrojne, gestapo i Sonderdienst. Druga to: NSDAP – Narodowo-Socjalistyczna Partia Pracy (hitlerowska), SS, Bund Deutsche Madel, Hitlerjugend. Trzecia to: własowcy, żołnierze Rosyjskiej Wyzwoleńczej Armii, czetnicy chorwaccy Ante Pavelicia, żołnierze armii generała Mihajlovicia. Czwarta to Francuzi z ochotniczej dywizji Charlemagne. Piąta, to w minimalnych ilościach pozostali więźniowie: Czesi z Organisation Todt, Włosi, cywile niemieccy bez przydziału organizacyjnego, w ich liczbie śląscy górnicy, „białogwardiejcy” – rosyjscy porewolucyjni emigranci, cywilni Białorusini.

Idea organizacji roboczego batalionu polegała na wprowadzeniu zasady rozrachunku gospodarczego. Więźniowie (my oficjalnie nazywaliśmy się „internowanymi”) mieli pracować i wyrabiać normę. Jeśli przekraczano normy, zapłata dla obozu miała być wyższa i ci więźniowie, którzy się do tego przyczynili, mogli otrzymać więcej, np. 50 gramów chleba w przydziale codziennym. Miarą wartości i podstawą pożywienia był chleb.

Podstawowym zajęciem była budowa budynków NKWD w mieście i praca w kamieniołomach na pustyni, gdzie wysadzano w powietrze piaskowe góry i następnie małymi toporkami wyciosywano z brył coś w rodzaju dużych cegieł wielkości jakichś 8 normalnych cegieł. Piaskowiec był stosunkowo łatwy do obróbki, a jednocześnie wystarczająco twardy jako materiał budowlany. O ile sobie przypominam, norma wynosiła 90 bryłek dziennie. Poza tym więźniowie byli zatrudniani przy różnych innych doraźnych pracach, takich jak: transport materiałów, praca w szwalniach, piekarniach, warsztacie samochodowym, reperacja sprzętu itp. Teoretycznie wszędzie obowiązywać miała zasada rozrachunku gospodarczego; wszystkie zewnętrzne prace miały być bezgotówkowo płacone obozowi. Księgowa służba obozu wyliczała koszty i zyski, określając jednocześnie nadwyżki przydziałów żywności (tylko chleba) w zależności od przekroczenia norm.

Ten cały system był oczywiście niesprawny, przede wszystkim dlatego, że masa więźniów nie pracowała systematycznie, zarówno ze względu na choroby jak i na brak racjonalnej organizacji procesu pracy. Teoretycznie to właśnie „komzwody” (dowódcy zwodów) mieli prowadzić ludzi do pracy i ewidencjonować wyniki. W praktyce wyniki pracy były notowane przez wydelegowanych enkawudzistów, a wymierzanie i wyliczanie przez nich wykonywanej pracy było często fikcyjne. W każdym razie w początkowym okresie, do czasu mojego pójścia do zony szpitalnej (23 maja 1945 r.), tj. przez pierwszy miesiąc, prawie nikt z akowców nie pracował systematycznie. Ja pracowałem parę dni na budowie gmachu NKWD i dwa razy w kamieniołomach, jednak głównie w celu zorientowania się w możliwości ucieczki, bo taka myśl była stałą moją obsesją, podzielaną przez duże grono kolegów, głównie Kazka Mikułę, Tadka Ciałowicza, mego stryja, a także majora Sidorowicza, Stefana Klimę i Zbyszka Noska.

Jako „komandir zwoda” miałem pod sobą 64 Niemców. Byli to w większości esesmani i gestapowcy. Co dzień o szóstej rano miał miejsce apel całej męskiej zony roboczej. Zona kobieca i szpitalna znajdowały się, oddzielone drutem kolczastym, po drugiej stronie obozu. Były tam duże baraki, wkopane w ziemię na głębokość mniej więcej dwóch pięter z dachem na poziomie ziemi, z wywietrznikami i pionowymi oknami wystającymi nad powierzchnię ziemi. Były to baraki wybudowane przed rewolucją dla garnizonu wojskowego. Później służyły już jako baraki więzienne. W nich podobno uwięzieni byli powstańcy uzbeccy i turkmeńscy, którzy rozpoczęli walkę w 1939 roku w czasie wojny fińskiej. Podobno Aszchabad był przez nich zdobyty, zostali jednak pokonani i w ciągu niecałych 5 lat wszyscy wymarli w Krasnowodsku. Mówiono o 5000 więźniów. Na ich miejsce przybyli Niemcy, no i my.

W czasie apelu dyżurny oficer w towarzystwie szefa sztabu batalionu roboczego (oficer NKWD i kapitan Nosek) podchodził do uszeregowanego w piątki każdego zwodu i przyjmowali meldunek o stanie osobowym. Meldowałem po rosyjsku, np.: „Komandir zwoda Witold Witoldowicz Kieżun zajawlajet: po spiskie – 64, w stroju – 40, balnych – 24.” Enkawudzista liczył każdy szereg i zapisywał stan, sumował kolejno wszystkie zwody i później meldował sowieckiemu komendantowi obozu stan całkowity. Przed frontem całości stał komendant sowiecki, pułkownik NKWD, dwóch lub trzech sowieckich oficerów dyżurnych, komendant batalionu pracy, mjr Sidorowicz i szef sztabu batalionu, kpt. Nosek-Witoski.

Komendy były podawane w języku rosyjskim i niemieckim. Mjr Sidorowicz domagał się komendy polskiej, ale odmówiono mu, twierdząc, że przecież Polaków jest mało. A więc komenda: baczność to było „smirno” i „stillgestanden”. Apele czasem fatalnie przedłużały się, bo nieraz były błędy w podliczaniu, a także doraźne, często liczne, zmiany stanu na skutek szybkiej „ucieczki” więźniów – a nieraz i sowieckich oficerów – na górkę do ubikacji. Z inicjatywy dowództwa batalionu zbudowano dużą latrynę, zbiornik na wodę, w którym sól osadzała się na dnie i woda stawała się zdatniejsza do picia, natryski i umywalki.

Najgorszym problemem była jednak sprawa klimatu i wody. W kwietniu temperatura była jeszcze znośna, ale później rozpoczęły się już potworne upały, z tym że występowała ostra różnica temperatur pomiędzy dniami i nocami. Upały w ciągu dnia dochodziły do 56 stopni w cieniu, sam widziałem na jedynym w obozie termometrze, na budynku ambulatorium dla NKWD, +54°C. Między dziesiątą a szesnastą upał był podobny do otwartego pieca chlebowego, można było oddychać jedynie otwartymi ustami, oblewając się silnym potem. Podobno można było gotować jajka w piasku (tak nam mówili Rosjanie). Słona woda wywoływała silną biegunkę, cały wysiłek był więc skierowany na to, ażeby jak najmniej pić. Leczono się też zwęglonym chlebem, opalanym na indywidualnych małych ogniskach ochranianych cegłami. Łatwo było o kawę, a więc pito b. mocną kawę. To wszystko nie bardzo pomagało. Suche jedzenie zupełnie pozbawione witamin plus słona woda doprowadzały do strasznej choroby tropikalnej beri-beri (awitaminoza, dystrofia). Ludzie początkowo puchli (ja np. nie mogłem włożyć żadnych spodni ani kalesonów, tak strasznie miałem spuchnięte uda), później wydalali olbrzymie ilości wody, strasznie chudli, nogi stawały się jak patyczki, tracili władzę w mięśniach głównie kończyn dolnych, następnie tracili świadomość, przez parę godzin (często dłużej) krzyczeli i wreszcie umierali. Śmiertelność była olbrzymia. Poza beri-beri z dystrofią panował tyfus brzuszny i plamisty, czerwonka, zapalenie płuc (duża amplituda temperatury dziennej i nocnej), świerzb. Ludzie ginęli też od ukąszeń tarantul; te niezwykle szybkie stworzenia były śmiertelnie jadowite.

Pierwszą ofiarą był mój podkomendny z mojego zwodu, postawny esesman świetnie trzymający formę. Rano włożył nogę do buta, w którym spała tarantula, ugryzła go w nogę, po paru godzinach sczerniała mu skóra i po południu już nie żył. Równie groźne były też piaskowe żmije koloru piasku, mało widoczne i bardzo zwinne. Po ukąszeniu śmierć następowała również szybko.

Mieliśmy wszyscy świadomość, że nie pożyjemy długo, że jest to nowoczesny, „humanistyczny”, pozbawiony tortur, bicia i krematoriów, obóz śmierci. Mieliśmy oficera NKWD, Uzbeka, który był bardzo przyjazny Polakom. Przychodził wieczorem do naszego namiotu na pogawędki. Wiedział, że jesteśmy z Lechistanu. Opowiadał nam historię Chorezmu i jego potęgi, gdy dzisiejsza pustynia była jednym wielkim kwitnącym ogrodem. On właśnie mówił, że maksymalny okres przeżycia w tym klimacie to 1,5 roku, ale tylko o ile ma się słodką wodę do picia. Cała obsada sowiecka obozu to byli też skazańcy. Komendant NKWD całego miasta został zesłany do Krasnowodska na 2 1ata za „niewyjaśniony deficyt 100 000 rubli”.

Ich sytuacja była dużo lepsza, bo dostawali do picia słodką wodę, importowaną z Kaukazu przez Morze Kaspijskie, ale też cierpieli na biegunkę. Nieraz z satysfakcją obserwowaliśmy, jak oficerowie dyżurni nie mogą doczekać końca apelu i biegiem gonią do „ubornej”. Nie przypominam sobie z ich strony jakichś aktów zorganizowanego bestialstwa czy bicia więźniów. Był jednak zły okres pod koniec mego pobytu w szpitalu, gdy część stanowisk „komzwodów” objęli własowcy. Sporządzili sobie duże kije i jeden z nich zaczął bić Niemców. Raz uderzył jakiegoś Polaka. Dziwnym trafem ten komzwod utopił się w latrynie, która od pewnego momentu stała się dużą sadzawką pełną fekalii. Był to prawdopodobnie nieszczęśliwy wypadek pijanego „komzwoda”, bo własowcy pracując w mieście nastawieni byli na zdobywanie alkoholu, ale od tego czasu skończyła się własowska moda na noszenie kijów, a Polaków zaczęli traktować z wyraźnym szacunkiem.

Marzenie o ucieczce

W atmosferze pełnej świadomości braku szans na przeżycie w tym gułagu śmierci, mój kompleks ucieczki napotkał na podobne pragnienia wielu kolegów. Głównym problemem było dokładne rozeznanie terenu, zorientowanie się gdzie jesteśmy i jak daleko jest do granicy Persji.

Niespodziewanie pojawiła się możliwość zaspokojenia tej wiedzy. Pracując przy budowie gmachu NKWD w mieście, spotykaliśmy robotników Persów (Irańczyków), wolnych mieszkańców Krasnowodska. Otóż w czasie przerwy w pracy zbliżył się do mnie jakiś Pers z wielkim, typowym dla Persów krogulczym nosem i zapytał mnie po rosyjsku, jakiej ja jestem narodowości. Powiedziałem, że jestem Polakiem. Chciał się dowiedzieć, za co ja tu się dostałem. Odpowiedziałem rutynowo, że za nic, ot tak, po prostu „z łapanki”. Wówczas uśmiechnął się i powiedział: „Ja wiem, że ty jesteś z AK, ty tutaj nie przeżyjesz, musisz uciekać do Persji, przynieś jutro jakiś „pidżak” (marynarkę), a dam ci mapę”. Zameldowałem natychmiast o tej propozycji majorowi Sidorowiczowi, memu stryjowi i kapitanowi Noskowi. Zdecydowali, że jutro do pracy na budowę pójdzie zamiast mnie Stefan Klima, jako starszy i bardziej doświadczony. Klima wziął jakąś marynarkę i spodnie (w obozie łatwo było o ubrania, bo śmiertelność była duża) i wrócił z mapą okręgu krasnowodskiego w skali 1:300 000, a więc bardzo dokładną i naganem z 30 nabojami. Okazało się, że jesteśmy 230 km od granicy Persji, gdzie są wojska angielskie i że na mapie jest zaznaczona droga karawanowa do granicy.

Przygotowano więc precyzyjny plan ucieczki 30 ludzi jednym ciężarowym Studebakerem. Nasz kolega Juśkiw, który jako wybitny specjalista był technicznym szefem transportu samochodowego odpowiedzialnym za stan techniczny wszystkich samochodów obozu, przygotuje wóz z zapasem kół i benzyny, my natomiast w 4 osoby wyjedziemy wieczorem na pustynię z codziennym transportem zmarłych. Codziennie wieczorem ładowano około trzydziestu trupów (tyle średnio umierało więźniów) na ciężarówkę i ekipa czterech Niemców, pod strażą uzbrojonego szofera i jednego strażnika, wywoziła je na pustynię i zakopywała w przygotowanym dole-mogile. Zastąpimy Niemców i po zakopaniu trupów sterroryzujemy strażnika i szofera, co nie będzie trudne, bo będzie nas czterech na ich dwóch, w dodatku z reguły nie spodziewających się jakiegoś ataku ze strony więźniów. Odbierzemy im broń, przebierzemy się w ich mundury. Związanych Rosjan zostawimy na pustyni. Wracając samochodem już z daleka damy znak światłami, że wóz jest nasz. Wówczas druga grupa opanuje budynek straży przy bramie wjazdowej do obozu. Nie wydawało się to trudne, bo paru strażników siedziało w pomieszczeniu przy otwartych drzwiach i mając jeden nagan można było wpaść w parę osób do wartowni i unieszkodliwić enkawudzistów. Druga ekipa przebierze się w mundury strażników i wpuści opanowaną przez nas ciężarówkę do obozu. Do wozu załaduje się w sumie 30 wybranych osób i pod „strażą” kolegów przebranych w sowieckie mundury wyjedzie z obozu. 230 km do granicy drogą karawanową przejedzie się w ciągu nocy. Granicę sforsuje się ewentualnie ostrzeliwując się.

Plan był zupełnie realny i starannie rozważony, teraz, zgodnie z regułami sprawnej akcji dywersyjnej, należało przeprowadzić wstępny pilotaż szans. W grę wchodziły trzy zagadnienia: zbadanie możliwości sterroryzowania ekipy wywożącej trupy, zbadanie możliwości sterroryzowania załogi budynku przy bramie wjazdowej i zbadanie przejezdności ciężarówką drogi, zaznaczonej na mapie jako „droga karawanowa”, a więc uczęszczana przez karawany wielbłądów. Zbadanie szans sterroryzowania strażników w czasie transportu trupów powierzono mnie i Kazkowi Mikule.

Pewnego wieczoru uzgodniliśmy z ekipą niemiecką, że za cenę paru bochenków chleba wyjedziemy z transportem my, Polacy, zamiast nich. Udając Niemców zgromadziliśmy się przy trupiarni i załadowaliśmy trupy na ciężarówkę. Leżały one w dwóch, trzech warstwach, jedne na drugich. My w trójkę (nie pamiętam, kto był trzeci) siedliśmy na poręczach wozu z nogami na trupach, strażnik z pepeszą na kabinie szofera. Wyjechaliśmy już późnym wieczorem i dojechaliśmy do dużego rowu, wykopanego w ciągu dnia. Niestety, szofer niewłaściwie pokierował samochodem w taki sposób, że wpadł on prawymi kołami do rowu. My, siedzący na barierze samochodu, zostaliśmy przygnieceni zsuwającymi się trupami. Niektóre były już w stanie posuniętego rozkładu, cieknące. Było to jedno z najgorszych doznań w moim życiu!

Ostatecznie udało się nam jakoś wytoczyć samochód z rowu siłą nas trzech i dwóch Rosjan, przy pomocy urwanej barierki samochodu. Wracaliśmy strasznie zdeprymowani, ale z pełną świadomością, że plan jest realny, można z łatwością sterroryzować strażnika i szofera i zawładnąć samochodem.

Drugi pilotaż, dotyczący sterroryzowania załogi strażnicy wykazał, że strażników jest czterech, broń wisi na ścianie, a oni albo siedzą przy stole, albo leżą na pryczach. Drzwi są otwarte, na stole stoi telefon. Wejście do wartowni jest możliwe np. pod pretekstem przyniesienia jakiegoś dokumentu od oficera dyżurnego, znajdującego się na terenie obozu.

Pozostał więc jedynie pilotaż szofera Juśkiwa. Miał on dużą swobodę wyjazdu, nawet bez strażnika, ale trwało parę dni, nim udało mu się dojechać do początku drogi karawanowej. Okazało się, że jest to droga tylko dla wielbłądów, z miękkim piaskiem, w którym ciężki Studebaker ugrzęźnie. Był to dla nas cios. Tak pięknie i wręcz „naukowo” przygotowana, według wszelkich reguł dywersji, akcja, spaliła na panewce.

Szpital

Pod koniec maja ciężko zachorowałem na zapalenie płuc, miałem wysoką gorączką i doktor Buxakowski, jedyny polski lekarz, który na szczęście pozostał w naszej roboczej zonie, a nie został przeniesiony do zony szpitalnej, i dawał nam rady, jak się bronić przed różnymi chorobami, zbadał mnie dokładnie i orzekł, że mam prawdopodobnie wieloogniskowe zapalenie płuc i w tej sytuacji muszę iść do zony szpitalnej, gdzie nie ma lekarstw, ale można przynajmniej względnie spokojnie leżeć i być może dojść do zdrowia.Do granicy zony szpitalnej, oddzielonej drutem kolczastym z zakazem jej przekraczania, odprowadził mnie mój stryj. Pamiętam, że był to pochód ludzi zupełnie wykończonych. W pamięci utkwił mi jeden epizod. Otóż Niemcy zachowywali się w obozie bez żadnej godności, chętnie szli na usługi NKWD, byli bardzo pokorni, przymilni i wszyscy byli „antyfaszystami”, a jednocześnie byli bardzo mało odporni fizycznie i psychicznie. 9 maja 1945 roku, gdy na porannym apelu komendant NKWD oznajmił koniec wojny, mój zwod (pluton), złożony z esesmanów i gestapowców zareagował głośnym: „hurra”. Zdziwiony tym okrzykiem z niesmakiem powiedziałem: „Zginęła wasza ojczyzna, skąd więc taki entuzjazm?”. Odpowiedzieli mi: „Z okazji zakończenia wojny na pewno dostaniemy dodatkowy tytoń”. Więźniowie dostawali okresowo mały przydział tytoniu, który był bardzo cennym artykułem, stąd też i ich nadzieja.

Otóż, odprowadzany przez stryja widziałem, jak jakiś Niemiec prowadzi drugiego, niezwykle słabego, ledwo idącego. Przy granicy dwóch zon odprowadzający musieli się pożegnać z chorymi. Stryj uścisnął mnie, a obaj Niemcy odskoczyli od siebie i stojąc jeden naprzeciwko drugiego, wyciągnęli ręce w ich wojskowym i partyjnym pozdrowieniu, wołając: „Heil Hitler”. Był to jedyny w obozie taki wyjątkowy widok. Chory Niemiec w parę godzin później umarł.

Szpital mieścił się w podziemnym dużym baraku, którego dach był zbudowany na poziomie ziemi i miał boczne świetliki. Trzypiętrowe prycze były ustawione na podłodze gładko wyłożonej cegłami, ściśle i dokładnie przylegającymi do siebie. Najniższe piętro prycz było zbudowane z luźno położonych desek z szerokimi odstępami pomiędzy nimi, przez które, nie wstając z pryczy, można było wydalać na podłogę mocz i kał, który później był zmywany silnymi strumieniami wody do dołu przy końcu sali. Opiekę sanitarną pełnili felczerzy niemieccy i jedna Rosjanka, też więzień. W szpitalu nie było lekarstw. Uniwersalnym lekarstwem był nadmanganian potasu przyjmowane doustnie lub jako zewnętrzny środek dezynfekcyjny.

Najwięcej było chorych na beri-beri i dużo na tyfus, zapalenie płuc i świnkę. W szpitalu spędziłem cztery miesiące, chorując kolejno na: zapalenie płuc, tyfus, beri-beri, dystrofię, świnkę, świerzb. Potwierdzała się do pewnego stopnia teza, że ze szpitala więziennego już się nie wychodzi żywym, kolejno zarażając się groźnymi chorobami. Po zwalczeniu tyfusu rozpoczął się u mnie proces beri-beri, potwornie spuchły mi nogi i szybko, umieszczony na parterowym piętrze pryczy, wydaliłem masę wody i straciłem władzę w dolnej części ciała. Nie mogłem już chodzić. Na szczęście miałem niezwykłą opiekę. Felczerka Rosjanka przez sympatię do mego imienia, jakie nosił też jej narzeczony, niezwykle dbała o mnie w miarę swoich możliwości. Z sąsiedniego baraku żeńskiego odwiedzała chorych Polaków łączniczka AK, Halina Małecka. Jej zawdzięczam stałe podtrzymywanie mnie psychiczne i wszelką możliwą pomoc. Trzecim moim stałym opiekunem był śląski górnik Bortel, który pełnił funkcję felczera. Codziennie wynosił mnie pod wieczór na dach baraku, ażebym pooddychał świeżym powietrzem.

Tragicznym, pamiętnym dniem był 22 czerwca. W skutek stałego utrzymywani a się silnego wieloogniskowego zapalenia płuc, nad ranem straciłem przytomność, wpadając w stan głębokiej zapaści. Ranna służba niewykwalifikowanych pielęgniarzy sądząc, że umarłem, przeniosła mnie z pryczy na skraj sali, gdzie składano zmarłych w nocy, przygotowując do transportu do kostnicy. W tym momencie przyszedł do szpitala Korostoszewski, otrzymawszy odpowiednie pozwolenie. Po licznych przesłuchaniach został zwolniony z obozu i tego dnia miał wracać do Polski. Chciał pożegnać się ze mną i ewentualnie zabrać jakieś polecenia dla mojej matki. Oświadczono mu, że umarłem i leżę w narożniku sali na ziemi. Zobaczył mnie leżącego na wierzchu góry trupów i z tą świadomością wyszedł z zony szpitalnej. Wkrótce wyjechał na stację. Tymczasem w parę chwil później przybyła felczerka Rosjanka i zobaczywszy mnie wśród trupów, sprawdziła akcję serca i odkryła, że jednak żyję. Kazała natychmiast położyć mnie znowu na pryczy, a sama pobiegła do ambulatorium dla enkawudzistów po zastrzyk, który dała mi w serce. Odzyskując przytomność zobaczyłem pochylone nade mną dwie kobiety: rosyjską felczerkę i Halinę Małecką, która przybiegła z sąsiedniego baraku dla kobiet.

Później miałem okres ciężkiego załamania, gdy leżący koło mnie najmłodszy brat z trójki Żudrów zmarł nieprzytomny na beri-beri, długo krzycząc z otwartymi ustami. Było to ostatnie stadium tej strasznej choroby i chcąc go uniknąć, pewnej nocy zdecydowałem się powiesić w siedzącej postawie, jak to było już praktykowane przez niektórych chorych. Uratowała mnie pamięć o Powstaniu Warszawskim. Była to noc w pierwszą rocznicę Powstania. Pomyślałem sobie: jak to? To ja mam się dać tym wrednym czerwonym faszystom i sprawić im satysfakcję swoją śmiercią? Był to swoisty moment przełomowy. Wziąłem się ostrzej za maksymalną autoterapię. Sprzedałem marynarkę, drugie spodnie, których się już dorobiłem w obozie, kożuszek i kupiłem główkę czosnku i 3 puszki mleka skondensowanego. Taki handel dokonywał się przy pomocy personelu rosyjskiego, dla mnie załatwiały to moje opiekunki i Bortel. Rozpocząłem stałą codzienną konsumpcję czosnku wcieranego do chleba, zminimalizowałem picie wody, pijąc tylko kawę. Codzienne spędzanie paru godzin na świeżym powietrzu też miało jakieś znaczenie.

Inna rzecz, że właśnie na dachu przeżyłem jedną z najniebezpieczniejszych sytuacji w moim życiu. Otóż na pryczy leżałem w szpitalnej długiej koszuli, ale przed wyniesieniem mnie na dach Bortel naciągał na mnie spodnie i owijał kocami. Kiedy leżałem sam na dachu, ciesząc się widokiem zachodzącego słońca, nogi miałem wyprostowane, nie przykryte kocem, zobaczyłem tarantulę, która szybkimi ruchami wielu nóżek biegała po dachu, raptem zbliżyła się do mnie i zaczęła wolno posuwać się w stronę moich nóg. Za chwilę uświadomiłem sobie, że wchodzi do spodni. Mając unieruchomione nogi mogłem jedynie przycisnąć rękami spodnie nieco poniżej kolan i zacząć głośno wołać pomocy. Nieoceniony Bortel posłyszał moje krzyki i natychmiast przybiegł, a za nim felczerzy i pielęgniarze. Otoczyli mnie z kijami i maczetami w rękach, ale tarantula siedziała spokojnie gdzieś na wysokości kostki mojejprawej nogi, w opadającej części zakończenia spodni. Nie mając czucia w nodze, nie wiedziałem dokładnie, gdzie ona jest. Sytuacja była wręcz tragiczna, bo jakiekolwiek podrażnienie tarantuli mogło spowodować śmiertelne ukłucie. Bortel wpadł na pomysł bicia kijami w dach. To dało rezultat. Wystraszona tarantula wyskoczyła szybko z moich spodni, zygzakami uciekając z dachu. Któryś z pielęgniarzy dopadł ją maczetą.

Intensywna autoterapia uratowała mnie od następnego etapu beri-beri, ale nie zlikwidowała całkowicie bezwładności dolnej części ciała, choć mogłem już stać na nogach, co było olbrzymim sukcesem.

W lipcu doszła do nas wiadomość, że na terenie kamieniołomów byli jacyś oficerowie angielscy, którzy przyjechali z Persji w sprawie poszukiwania złóż naftowych. Spotkał ich major Sidorowicz i zdumionym wyjaśnił, że są tu więzieni alianci polscy z AK, a także, że był w transporcie jeden Anglik, uciekinier z niemieckiego obozu jeńców, którego aresztowano razem z opiekującymi się nim akowcami i który został wycofany z transportu. Obiecali zainteresować tymi faktami wojskową misję brytyjską w Moskwie, do której się właśnie udawali.

W każdym razie oczekiwano jakichś zmian, a nawet mówiono o komisji, która ma przyjechać z Moskwy dla ocenienia warunków życia więźniów. Śmiertelność była tak duża – około tysiąca więźniów miesięcznie – że obóz czekało pełne wymarcie w ciągu dalszych paru miesięcy. Być może takie szybkie tempo ludobójstwa nie leżało w zamiarach centrali NKWD w Moskwie, w każdym razie fakt, że Anglicy wiedzieli o sytuacji w obozie, budził nadzieję interwencji, w którą stale wierzyliśmy.

Istotnie, na początku sierpnia zjechała wieloosobowa komisja z Moskwy. W baraku szpitalnym dokonano olbrzymich starań, ażeby jego wygląd choć trochę przypominał prawdziwy szpital. Dostaliśmy materace wypchane trocinami i takie same poduszki. Ściany były zmywane wrzątkiem, ażeby zabić tysiące pluskiew. To była najgorsza zmora szpitala; pluskwy spadały z sufitu (stąd nazwa – „spadochroniarze”). W nocy stawialiśmy kociołki z wodą na łóżku, ażeby topić pluskwy zdjęte z ciała. Jednej nocy naliczyłem ich ponad 400 (tak – czterysta). Był również problem much. Jedząc chleb, trzeba było jedną ręką odganiać muchy z kromki, ażeby ich nie zjeść.

Komisja składająca się z kilku osób ubranych w białe fartuchy, w towarzystwie szefa NKWD, zrobiła przegląd szpitala. Byłem wówczas chory na świnkę, miałem zabandażowaną szyję i uszy. Jedna z kobiet z komisji zapytała mnie po niemiecku, co mam z uszami. Odpowiedziałem po rosyjsku, że nie rozumiem niemieckiego. Zdziwiona zapytała mnie, już po rosyjsku, jakiej jestem narodowości. Gdy powiedziałem, że jestem Polakiem, zapytała, dlaczego się tu znalazłem. Odpowiedziałem, że za to, że biłem się z Niemcami. Wówczas spytała, czy mam jakieś życzenia, jakieś prośby. Rozwścieczony odpowiedziałem po rosyjsku: „Tak, chcę, ażeby ktoś zbombardował obóz śmierci w Krasnowodsku i ubił sukinsyna Stalina”. Komendant NKWD wrzasnął: „Czy wiesz, co ci będzie za takie słowa?” („Szto budiet z toboj za etyje słowa?”). Odpowiedziałem: „I tak umrę, i dlatego jest mi wszystko jedno”. Komendant NKWD wyjaśnił członkom komisji: „Eto dostrofik, uże z uma zaszoł” („To chory na dystrofię, już wariat”).

Wkrótce rozeszła się wiadomość, że likwiduje się obóz. Zdrowi popłyną statkiem przez Morze Kaspijskie na Kaukaz, a chorzy zostaną w Krasnowodsku. Chodziły pogłoski, że chorych odeśle się do domu. Następnie nastąpiła selekcja zdrowych do wyjazdu. Ponieważ olbrzymia większość Polaków pozostałych przy życiu była w niezłej formie, w jej liczbie najbliższe mi osoby: mój stryj, Kazek Mikuła, Tadek Ciałowicz, Zbyszek Nosek, Leon Wyjadłowski, zależało mi bardzo, ażeby również znaleźć się w tej grupie.

Test selekcyjny polegał na przejściu o własnych siłach przez duży namiot, w którym urzędowała komisja kwalifikacyjna, która oceniała po wyglądzie zewnętrznym i sprawności poruszania się, czy jest się wystarczająco zdrowym do wyjazdu na Kaukaz. Bortel przygotował mi dwa kije, ubrał w jakąś grubą wiatrówkę i podprowadził pod namiot. Wówczas już mogłem wolno poruszać się, podpierając się kijami. Wszedłem do namiotu, zrobiłem parę kroków i nagle nogi odmówiły mi posłuszeństwa. Stałem nieco się chwiejąc i zsunąłem się na kolana.

Była to dla mnie prawdziwa tragedia. Inna rzecz, że ważyłem wówczas 53 kg przy wzroście 190 cm, a więc nawet gdybym przeszedł przez namiot, to chyba mój zewnętrzny wygląd uzasadniłby negatywną decyzję.

Zostało ostatecznie w obozie 300 chorych, 600 zdrowych popłynęło na Kaukaz. Wśród chorych byli następujący Polacy: dr Stefan Buxakowski, Tadeusz Skarzyński, śląski akowiec Stanisław Jankowski, Jan Duda, Kozłowski (ciemna postać, bojkotowana przez krakowskich akowców), Halina Małecka i ja. Reszta to byli głównie Niemcy, jeden Czech, paru Jugosłowian, jeden Włoch i bardzo już z nami zżyty książę Bałutin.

Po wyjeździe zlikwidowano posterunki strażnicze, otwarto bramę obozową. Po paru dniach załadowano nas na ciężarówki i przywieziono na stację kolejową, gdzie wygodnie rozmieszczono po 30-40 osób w wagonach towarowych.

Pamiętam, że z ciężarówki do stacji doszedłem o własnych siłach tylko podtrzymywany przez Stefana Buxakowskiego i Tadeusza Skarżyńskiego. Na stacji dostaliśmy słodką wodę do picia i zawiadomiono nas już oficjalnie, że jedziemy do Frankfurtu nad Odrą. Szaleliśmy z radości, a więc opłaciło się zostać w obozie zamiast jechać na Kaukaz. W świetnym nastroju spędziliśmy noc w otwartych wagonach, paru strażników drzemało na ławkach na peronie.

Rano raptem zamknięto wagony i po paru godzinach załadowano nas z powrotem na ciężarówki i odwieziono do otwartego obozu, umieszczając wszystkich w jednym baraku szpitalnym. Był to okropny szok. Pamiętam dokładnie, że w ciągu pierwszych paru dni zmarło 60 osób. Teraz co dzień rano przywożono chleb i w bidonach zupę na cały dzień i zabierano zmarłych. Obóz był pusty, ani jednego strażnika.

Tymczasem zaczął wiać wiatr tzw. afgański, nawiewając dużo tlenu, którego brakowało w powietrzu pustyni. Temperatura spadła do około trzydziestu stopni. Od razu poczułem się lepiej, co dzień trenując ćwiczenia w chodzeniu pod kierunkiem dr Buxakowskiego i jedząc czosnek, który znów udało mi się kupić za marynarkę, ofiarowaną mi przez mojego wyjeżdżającego stryja. Miałem wrażenie, że dojdę do sił. Moim największym sukcesem było samodzielne zejście po schodach z baraku.

Wreszcie 20 września, a więc po bez mała miesiącu pobytu w obozie, nikt nie umarł. Wieczorem przyjechał ten miły oficer Uzbek, który opowiadał nam o historii Chorezmu. Polecił mi przygotować na jutro pełną listę więźniów i zawiadomił, że jeśli przez trzy dni nikt nie umrze, to wywiozą nas do szpitala w Uzbekistanie, gdzie jest słodka woda i łagodniejszy klimat. Na moje pytanie, dlaczego cofnięto nas ze stacji, odpowiedział, że w nocy był telefon z NKWD z Moskwy, żeby wstrzymać powrót akowców z Krasnowodska. Na moją uwagę, że przecież na 300 osób było tylko kilku Polaków, odpowiedział, że tym gorzej dla innych, którzy byli razem z nami. Wyjaśnił też, że w Polsce była jakaś awantura antysowiecka i chyba stąd ta decyzja.

Na liście znalazły się 123 osoby, a więc od 23 sierpnia umarło dokładnie 177 osób,. średnio umierało więc 6 osób dziennie. Faktycznie dzienna śmiertelność była niższa, bo 60 osób zmarło po pierwszych paru dniach od cofnięcia nas ze stacji. Od 20 września już nikt nie umarł i 23 września załadowano nas (123 osoby) do osobowych wagonów i odjechaliśmy do Uzbekistanu.

Na mijanych stacjach kupowaliśmy za różne części ubrania owoce, chleb, niejednokrotnie też podróżni na dworcach, widząc wagon pod konwojem, wrzucali nam przez okna marchewkę, śliwki, jabłka. Z tą życzliwością prostych ludzi wielokrotnie spotykałem się i później w Kaganie. Więźniowie byli tam przedmiotem życzliwego zainteresowania. Ciekawe, że dotyczyło to również i Niemców. Sądzę, że było to wynikiem przeświadczenia, że dzisiaj ty, a jutro ja, że bez mała w każdej rodzinie sowieckiej był ktoś, kto siedział albo siedzi w obozie.

Kagan

Do Kaganu w Uzbekistanie, miejscowości położonej około 30 km od Buchary, dojechaliśmy po pięciu dniach podróży i zostaliśmy umieszczeni w szpitalu, znajdującym się w dawnym pałacu beja. Był to ładny budynek z licznymi patiami i dużym podwórkiem, z salami na 10 do 28 łóżek, z pełnym wyposażeniem amerykańskim. Podobnie jak w Krasnowodsku, zarówno sprzęt techniczny jak lekarski, sale szpitalne i całe umeblowanie, łącznie z pościelą, było „made in USA”. To Stany Zjednoczone wyposażyły tak bogato sowiecki aparat bezpieczeństwa.

Przyjęcie do szpitala miało charakter specjalnej ceremonii. W sali przyjęć w dwóch rzędach krzeseł siedziało kilkanaście osób: lekarze, urzędnicy administracyjni, służba NKWD, pielęgniarki, sekretarz partii, przewodniczący Komsomołu i przedstawiciel chorych, którym od razu mianowano Kozłowskiego. Z formalnego punktu widzenia ta nominacja była słuszna, bo mówił on biegle po rosyjsku i zupełnie sprawnie chodził. Dla nas, Polaków, nie była to najmilsza sytuacja, zważywszy na bojkot jego osoby w Krasnowodsku.

Każdy chory musiał się rozebrać do naga, podać swoje personalia, a następnie fryzjer obcinał włosy na całym ciele (dla usunięcia włosów w dolnej partii ciała trzeba było siąść w rozkroku na ławce). Komisja była mieszana: mężczyźni i kobiety. Pamiętam, że będąc niepomiernie wychudzony, z ciałem pełnym śladów świerzbu, przeżywałem chwile niemiłego zażenowania, gdy kobieta fryzjer mnie goliła, a kobiety w komisji przyglądały się całej operacji.

Po tej prezentacji miała miejsce kąpiel. Byliśmy myci przez kobiety, które namydlały intensywnie nasze ciało nie wykluczając genitaliów i później oblewały nas ciepłą wodą z cebrzyków. Ta cała procedura eliminacji elementów wstydu, czy tego, co Amerykanie nazywają „privacy” (prywatność), miała głębszy zamierzony sens. Chodziło tu również o pewną dehumanizację psychiczną. Jesteś po prostu przedmiotem naszej obróbki, który musi być golony, myty, a uczucia wstydu, jakiejś godności osobistej są tu zupełnie nie na miejscu. Tak samo pomyślana procedura miała miejsce przy „przyjmowaniu” do więzienia w Krakowie i do łaźni w Woroneżu.

Po kąpieli dostaliśmy piżamy i szlafroki, także „made in USA” i wprowadzono nas do sal szpitalnych pełnych białych amerykańskich łóżek. Tak, to był prawdziwy szpital. Płakaliśmy wszyscy ze wzruszenia, sadowiąc się w bezpośredniej bliskości. Sąsiednie łóżka zajęli Stefan Buxakowski i Tadeusz Skarżyński.

Następnego dnia miał miejsce obchód lekarski pod kierunkiem ordynatora. Mieliśmy już na łóżkach karty z nazwiskami. Ordynator podszedł do mego łóżka, przeczytał moje nazwisko i zapytał mnie, kim jest mój ojciec. Odpowiedziałem, że lekarzem, wówczas ponowił pytanie: „Czy on żyje?”. Odpowiedziałem, że niestety umarł. Wówczas wziął się osobiście do zbadania mnie, zadawał pytania, wreszcie kazał zapisać szereg lekarstw i zastrzyków. Od tego czasu dostawałem dożylne zastrzyki wapnia i inne lekarstwa, jak również fizjoterapeutyczne zabiegi robione przez żonę ordynatora. Byłem zdziwiony tym niezwykłym zainteresowaniem moim zdrowiem i zacząłem z lękiem podejrzewać, że jest to jakaś kontynuacja polityki z Montelupich. Przez cały pobyt w Krasnowodsku nie byłem nigdy przesłuchiwany przez NKWD, tak jak inne osoby, wzywane czasami w nocy. Myślałem też, że być może jest to jakaś swoista solidarność profesjonalna ze względu na mego ojca lekarza.

W Kaganie pierwszy zmarł mój najbliższy sąsiad i najbliższy obok Skarżyńskiego przyjaciel, dr Buxakowski. Był on człowiekiem wielkiego formatu i wielkiej dobroci, doktorem nauk medycznych. Cierpiał na nieustępującą opuchlinę rąk i nóg, proces beri-beri zatrzymał się u niego na tym etapie. Mógł chodzić, ale jako lekarz miał pełną świadomość nieuleczalności swego stanu. Analizował wszystkie nasilające się objawy i stale nas pocieszał, ale w stosunku do siebie był realistą. Na argumenty mojego przykładu szybkiego polepszani a się stanu zdrowia odpowiadał, że szansę na częściowe wyzdrowienie ma tylko młody organizm. Twierdził trafnie – jak teraz już wiem z własnego doświadczenia – że zniszczenie układu nerwowego narządów ruchu przez beri-beri nigdy nie może być w pełni odwracalne. Modlił się gorąco za swoją rodzinę i umarł, zasypiając dosłownie na moich rękach.

Najlepiej z nas trzymał się fizycznie Kozłowski. W Kaganie został od razu komendantem batalionu (kombat), który stanowili wszyscy chorzy. Organizował on codzienne apele „chodzących” chorych, to znaczy takich, którzy mogli się sami poruszać i mieli poniżej 38,5 stopni gorączki i meldował oficerowi dyżurnemu NKWD stan osobowy. On również był wzywany na konferencje dotyczące regulaminu, diety, porządku dziennego oraz przekazywał nam dyrektywy i informacje kierownictwa szpitala.

Już po około miesiącu pobytu w szpitalu mogłem się znacznie lepiej poruszać. Szybszy krok był jeszcze niemożliwy, ale już chodziłem prawie normalnie. Dożylne zastrzyki wapna chyba wstrzymały proces zapalny w płucach. Czułem się coraz lepiej, mając jednak stałe uczucie dojmującego głodu, bo racje szpitalne były bardzo skromne. Widać było też wyraźną poprawę u większości pacjentów. Codzienna obowiązkowa gimnastyka prowadzona przez instruktora wskazywała na coraz większą sprawność chorych.

Mniej więcej na początku listopada zaczęły wiać niezwykle silne wiatry afgańskie. Zostało rozbitych wiele szyb w oknach i drzwiach. Ponieważ z mojego życiorysu wiedziano, że w pierwszym roku wojny pracowałem jako szklarz (zorganizowałem paroosobowe przedsiębiorstwo szklarskie), wezwano mnie i polecono, bym pokazał moje umiejętności. Była to cała ceremonia. Położono taflę szkła na stole, dano mi „ałmaz” (diament do cięcia szkła) i kazano przyciąć szkło według podanego wymiaru. Obserwował to pełnomocnik NKWD na szpital, mały, pucołowaty porucznik NKWD, szef administracyjny, parę sióstr i personel techniczny. Przeciąłem sprawnie dużą taflę i odtąd zostałem oficjalnie nazwany: „raboczyj” szpitala. Szkliłem budynki szpitala i szereg budynków w mieście, również mieszkanie majora, komendanta NKWD. Niestety, nie było kitu, mocowałem więc szyby gwoździkami i umacniałem gipsem. W zamian za swoją pracę dostawałem codziennie „dobawecznyj sup” – dodatkowy, pełny talerz zupy. Była to istotna zapłata, cierpiałem bowiem na dojmujący, potwornie nękający głód.

Szkląc okna w mieście, przechodziłem przez ulice pod konwojem strażnika i niejednokrotnie zdarzało się, że kobiety niosące chleb, mijając mnie, szybko rzucały ułamki chleba. Strażnik krzyczał „nielzja, nielzja”, ale ja chwytałem sprawnie chleb i szybko pakowałem do ust. Były to takie same objawy życzliwości, jak w czasie transportu z Krasnowodska do Kaganu. Nieraz, w czasie szklenia okien, udało się dostać marchewki, śliwki czy inne owoce.

Najbardziej utkwił mi jednak w pamięci innego rodzaju incydent na stacji benzynowej w Bucharze. Pojechaliśmy samochodem ciężarowym po prowiant do Buchary: dwóch strażników (jeden z nich Uzbek, Pir Mahomed), szofer Fima i trzech więźniów: dwóch własowców, Andruszenko i Lebiediew, i ja. Benzynę nalewała jakaś starsza kobieta. Gdy benzyna nieco się rozlała, zaklęła: „psiakrew”. „To pani z Polski?” - zapytałem. „Tak, ja z Warszawy, z Nalewek. To pan też Polak i nierozkonwojowany (to znaczy pod nadzorem strażników)? Nas to rozkonwojowano już bardzo dawno. Niech pan namówi szofera, żeby przyjechał jutro, to będę mieć coś dla pana.” Nie napełniła pełnego baku twierdząc, że nie ma więcej benzyny.

Następnego dnia, przy nalewaniu benzyny, ta stara polska Żydówka szybko podrzuciła mi jakiś pakunek w gazecie, który od razu ukryłem pod workami. Okazało się w Kaganie, że była to ugotowana kura. To był niezwykle wzruszający akcent solidarności, a jednocześnie wspaniały dar, którym podzieliłem się z najbliższymi, równie jak ja zgłodniałymi kolegami.

Major komendant NKWD też był Żydem, jak się zorientowałem, nie lubianym przez enkawudzistów Uzbeków, a także przez szofera Fimę. Kobiety z łaźni, nie krępując się moją obecnością, nieraz mówiły o nim z niechęcią „ten jewrej”. Major był jednak wyraźnie życzliwie nastawiony do mnie. Cenił moją pracę jako szklarza, bo prawdopodobnie za moje szklenie obiektów w mieście szpital dostawał jakąś formę zapłaty. Znał mój życiorys i wiedział, że studiowałem w szkole budowy maszyn i zaproponował mi przebudowę jednego z ważniejszych obiektów szpitala, a mianowicie „woszobojki” czyli bijalni wszy – systemu pieców dla niszczenia wszy, znajdujących się w ubraniach chorych i personelu. Ludzie w mieście byli poważnie zawszeni, stąd stała obawa rozszerzenia się tej plagi na szpital.

Maksymalna temperatura w dotychczasowej woszobojce wynosiła 99 stopni. Wszy w tej temperaturze nie ginęły. Zmieniłem konstrukcję palenisk, uzyskując temperaturę 101 stopni. Major osobiście śledził wynik pierwszego eksperymentalnego uruchomienia nowej woszobojki i zadowolony ofiarował mi jeden bochenek chleba.

Podobnie skonstruowałem toaletę ze spuszczaną wodą, niezwykle prymitywną (należało uprzednio wlewać wodę do zbiornika z wiadra), ale to też było przedmiotem podziwu i zostało nagrodzone bochenkiem chleba.

Tymczasem powstała groźna dla mnie sytuacja związana z rodziną majora. Zdecydował się on bowiem zmienić okna w stołowym pokoju swego mieszkania i polecił mi wstawić nowe szyby. Pilnował mnie strażnik uzbecki, Pir Mahomed, który rozmawiał w kuchni z matką majora, ortodoksyjną Żydówką w tradycyjnej peruce. Mile mnie przywitała i od razu cichcem, tak aby strażnik nie widział, wsunęła mi do ręki złożoną pajdę chleba, którą schowałem natychmiast do kieszeni. Na kredensie stała waza z kompotem z wiśni. Jak już wspomniałem, byłem stale pod straszną obsesją głodu. Szybko skonsumowałem otrzymany chleb i nie mogłem się opanować, ażeby nie wychłeptać z wazy nieco smacznego słodkiego płynu, uzupełniając kompot wodą, której używałem do rozcieńczania gipsu. Nie można było jednak pić niegotowanej wody, bo mogła ona spowodować biegunkę. Nie pomyślałem o tym w swej zachłanności.

W nocy ściągnięto mnie z łóżka i zaprowadzono do biura NKWD w mieście, gdzie komendant bardzo surowo oświadczył, że chciałem otruć jego rodzinę wlewając wodę do kompotu. Żona i matka majora ciężko zachorowały. Sytuacja była groźna. Twierdziłem, że nie mogłem dolać wody do kompotu, bo Pir Mahomed cały czas mnie obserwował przez szeroko otwarte drzwi z kuchni, nie miałem więc możliwości dokonania tej zbrodni.

Wsadzono mnie do karceru. Była to betonowa piwnica bez żadnych mebli. Spędziłem w niej pół nocy i cały dzień, bez żadnego jedzenia i picia. Wieczorem zabrano mnie znów do szpitala. Okazało się, że Pir Mahomed też bardzo stanowczo twierdził, że nie spuszczał mnie z oka, a dr Wasiliew szybko wyleczył obie panie twierdząc, że jest to raczej małe zatrucie niedogotowanym baranim mięsem, które panie jadły w ciągu dnia, a którego nie jadł major. Na szczęście okazało się, że major też pił nieco kompotu, a nie miał żadnych sensacji. Ze zdziwieniem słuchałem tych wiadomości przekazywanych mi przez jedną z życzliwych mi sióstr. Jeszcze raz okazało się, że dr Wasiliew jakoś specjalnie życzliwie odnosi się do mnie. Bałem się jednak, że major nie bardzo mu uwierzy i że mogę spotkać się z różnymi restrykcjami z jego strony.

Tu jednak miał miejsce nowy szczęśliwy przypadek. W świetlicy, do której nie wolno nam było wchodzić, stało stare pianino. Szkląc okna w świetlicy spróbowałem coś na nim zagrać, stwierdziłem, że jest strasznie rozstrojone, ale jeszcze nadające się do grania. Okazało się, że w podręcznej skrzynce narzędzi jest klucz do naciągania strun. Wiele razy obserwowałem w mieszkaniu w Warszawie pracę stroicieli naszego instrumentu, dzięki czemu udało mi się nieco nastroić pianino szpitalne. Odtąd musiałem na wezwanie majora, jak się okazało wielkiego wielbiciela muzyki, co pewien czas odgrywać cały znany mi repertuar muzyczny, co oczywiście sprawiało mi wielką radość. Parę razy zdarzyło się, że i przy tej okazji dostałem bochenek chleba, w nagrodę za grę.

Śmieszył mnie jednak nieco teatralnie celebrowany mit owocnej pracy. Każde osiągnięcie musiało mieć swoją oprawę ceremonialną, z odpowiednim słownictwem. Ten cały teatr robił wrażenie funkcjonowania „na niby”, jakiegoś udawania. Dotyczyło to zarówno personelu jak i więźniów Rosjan (własowców). Fima, szofer, był tam otaczany szacunkiem, był bowiem stachanowcem, który przejechał ileś tam tysięcy kilometrów bez kapitalnego remontu. Więzień Andruszenko chwalił się, że przed wojną wyprodukował sprężynowy materac, który wszedł do masowej produkcji. Personel szpitala dzielił się wyraźnie na lepszych i gorszych ze względu na wyniki pracy. Często te wyniki były fikcyjne, ale mit się utrzymywał. Widać było, że wieloletnia indoktrynacja ukształtowała swoisty system wartości, w którym jakakolwiek sprawność była wysoko oceniana. Jednocześnie jednak wyraźna była niechęć do „naczalników”, komunistycznej nomenklatury; posługaczki i łaziebne nieraz z pogardą mówiły o „naczalstwie”, które ma wszystko i nic nie robi”.

Ciekawe były jednocześnie elementy religijne. W Bucharze otwarte były meczety i widziało się derwiszów pogrążonych w kontemplacji, siedzących na małych dywanikach. Rosjanie bali się ich. Sam byłem świadkiem, jak szofer Fima chciał spędzić z drogi derwisza, trąbił na niego bez skutku, wreszcie wyszedł z samochodu i zbliżając się do starca z siwą brodą wołał: „Dawaj dorogu, uchodi, job twoju mat”'. Ludzie na ulicy zatrzymali się, obserwując agresję Fimy. Derwisz spokojnie trzymał ręce wyciągnięte do góry, nagle je opuścił i spojrzał na Fimę, który się zatrzymał, zaczął się trząść i tyłem cofać do auta. Zapuścił tylny bieg i wycofał się, a derwisz znów podniósł ręce do góry. Pir Mahomed siedzący za mną na wozie powiedział: „Ot, durak, derwisza nielzja trogat”'.

Wśród personelu rosyjskiego nie były widoczne żadne elementy religijności, ale na wiosnę 1946 roku, w dzień Wielkiej Nocy prawosławnej, do naszej sali, w której znajdowała się akurat najprzystojniejsza z sióstr, raptem wpadł młody enkawudzista i zawoławszy ze śmiechem „Christos woskries” („Chrystus zmartwychwstał”), rzucił się do całowania. Pielęgniarka odpowiedziała ze śmiechem: „Naprawdę zmartwychwstał!” – i nie opierała się pocałunkom. To wszystko było oczywiście parodią starego obyczaju ortodoksyjnego przekazywania sobie pocałunkiem pozdrowienia wielkanocnego, jednocześnie jednak świadczyło o przechowaniu się pewnych tradycji ceremoniału religijnego.

Enkawudziści Uzbecy oddawali mocz w pozycji kucznej. Gdy zapytałem, dlaczego tak robią, Pir Mahomed odpowiedział, że tak każe Koran.

Pir Mahomed z reguły konwojował mnie do mojej pracy szklarskiej. Był wyraźnie wdzięczny za jego obronę w incydencie z kompotem u majora. Jego wdzięczność nasiliła się po wypadku samochodowym. Szofer Fima jeździł po wariacku i wioząc Pir Mahomeda i mnie, wywrócił samochód na bok. Barierka samochodu przygniotła leżącego na ziemi Mahomeda, który wołał o pomoc. Rzuciłem się podźwignąć bok samochodu, wołając na Fimę. Fima wyskoczył z szoferki samochodu i pobiegł otworzyć pokrywę silnika, który przestał działać. Na mój krzyk: „Fima, szybciej, ratujmy Mahomeda”, odkrzyknął ze złością: „Puskaj dochniet, ot maszyna sportiłas!” („Niech zdycha, samochód się zepsuł!”). Maszyna była dla niego ważniejsza niż życie ludzkie. Wrzasnąłem wówczas na niego bardzo mocno, Mahomed również głośno jęczał. Ostatecznie Fima pomógł wyciągnąć Mahomeda. Był to silny chłopak i szybko doszedł do siebie, choć miał złamanych parę żeber.

Po tym drugim incydencie Mahomed zaproponował mi, że jadąc na urlop, zabierze mnie ze sobą, a ponieważ mieszka niedaleko granicy afgańskiej, łatwo ucieknę za granicę. Za pomoc w ucieczce chciał mieć zegarek, wiedząc, że jeńcy niemieccy sprytnie ukrywali zegarki. Plan był prosty; w dzień, w którym pojedzie on pociągiem do Buchary, ja ucieknę z ciężarówki wiozącej prowiant i spotkam go na stacji. Pojedziemy na dachu nie kontrolowani przez nikogo.

Rozpocząłem więc starania o zegarek, Wiedziałem, że jeden podoficer niemiecki miał go gdzieś w ukryciu, Ubijałem już targ za ileś tam gramów tytoniu i chleba plus ileś tam moich dodatkowych zup. Tytoń i chleb mogłem dostać przez „babki” myjące nas w łaźni za różne instrumenty medyczne: nożyczki, skalpele itp., które, szkląc szyby w szpitalu, łatwo mi było „przywłaszczyć”. Kradzież czegoś więźniom była oczywiście naganna, ale „przywłaszczenie” własności „ruskich” czymś wręcz chwalebnym, czym się chwalono jako dowodem sprytu. Oto relatywizm moralności w warunkach obozowych.

Nie doszło jednak do tej transakcji, bo pewnego dnia Pir Mohamed zniknął z horyzontu, jakby zapadł się pod ziemię. Nie było go na służbie i nigdy więcej go nie zobaczyłem. Inni uzbeccy enkawudziści, pytani o niego, odpowiadali niechętnie: „a ujechał”.

W tym okresie zostaliśmy zbulwersowani niespodziewanym incydentem. Którejś nocy wpadła do naszej sali siostra dyżurna wołając: „Natychmiast z łóżek i kłaść się na ziemię pod łóżkami!”. Słyszeliśmy za oknami bliski warkot samochodu i raptem z przejeżdżającej ciężarówki ostrzelano okna szpitala ogniem karabinu maszynowego. Po chwili wszystko ucichło.

Następnego dnia musiałem wstawiać szyby w partyjnym agitpunkcie. Jeden z uzbeckich enkawudzistów powiedział mi, że był to napad „Czornoj Koszki”, miejscowej partyzantki. W jakiś tydzień później na podwórku szpitala zgromadzono dużą ilość żołnierzy i zakazano nam wychodzić z sal. Była to obława na „Czarną Kotkę”. Ostatecznie ten oddział partyzancki został rozbity, a jego dowódca, kobieta „Czarna Kotka”, przez parę dni była więziona na terenie szpitala. Widziałem, jak prowadzono ją do ubikacji. W mundurze oficera sowieckiego wyglądała na Gruzinkę. Istotnie, była Gruzinką, ale podobno z jakimiś powiązaniami polskimi. Oddziały partyzanckie pojawiały się, przybywając głównie z Afganistanu. W każdym razie ten teren nie był w pełni spokojny. Zważywszy na wieści o powstaniu turkmeńsko-uzbeckim w 1939 roku, którego uwięzieni uczestnicy wymarli w 100 procentach przed nami w Krasnowodsku, historia mahometańskich republik ZSRR czeka jeszcze na prawdziwy opis okresu od 1917 roku.

Po śmierci dr Buxakowskiego jego miejsce na sąsiednim łóżku zajął Staszek Jankowski. Był to okres epidemii żółtej febry, niesłychanie męczącej choroby o bardzo wysokiej gorączce i bardzo intensywnej drżączce całego ciała. Mnie udało się jakoś szybko zwalczyć tę chorobę, choć zgodnie z twierdzeniem dr Wasiliewa w organiźmie zostają już uśpione zarazki, mogące powodować jej nawrót. Ta teza sprawdza się w moim przypadku. Już parokrotnie w ciągu ostatnich 30 lat miałem napady niezwykle wysokiej gorączki połączonej z silnymi dreszczami całego ciała.

Jankowski nie mógł dojść do siebie, miał stale bardzo wysoką gorączkę, tracąc nawet świadomość. Opiekowałem się nim w miarę moich możliwości. Którejś nocy zbudziło mnie wejście do sali siostry dyżurnej, która cicho zbliżyła się do Jankowskiego i szybko zrobiła mu zastrzyk. Bardzo mnie to zdziwiło, bo nie było takiego zwyczaju, ażeby w nocy aplikować zastrzyki. Jankowski robił wrażenie nieprzytomnego. Bardzo szybko przyszli dwaj strażnicy ubrani w białe fartuchy i wynieśli Jankowskiego, starając się nie budzić nikogo. Widząc mnie, leżącego z otwartymi oczami, szepnęli: „śpij, on już umarł”. Nie miałem wątpliwości, że dostał zastrzyk przyśpieszający odejście z tego świata.

Po śmierci Jankowskiego, oprócz Niemców, własowców i jednego fryzjera Czecha, została tylko piątka Polaków: Jan Duda, Tadeusz Skarżyński, Halina Małecka, która starała się nam podrzucać to kostki cukru, to tytoń, ja i niestety również Kozłowski, który musiał być przez nas tolerowany, choć nie dochodziło z nim do bliższej komitywy.

Wśród Niemców było paru Ślązaków i Mazurów mówiących pomiędzy sobą po polsku z odpowiednimi śląskimi i mazurskimi odrębnościami. Pamiętam przystojnego, szybko dochodzącego do zdrowia Ślązaka, Magurę. Na moje tłumaczenie, że przecież jego rodzinnym językiem jest polski, a więc jest Polakiem, kategorycznie zaprzeczył, podobnie zresztą jak i polskojęzyczni Mazurzy. Twardo stwierdzali: ,,Jesteśmy Niemcami i mówimy śląskim i mazurskim dialektem języka niemieckiego”. Jakakolwiek próba tłumaczenia im procesu germanizacji nie trafiała do przekonania. Sądzę, że wszyscy byli albo w SS, albo w gestapo.

Tymczasem przyjechała Komisja Kwalifikacyjna dla przeegzaminowania wszystkich chorych pod kątem ich zdolności do pracy. Poza Dudą, Kozłowskim i mną wszyscy zostali uznani za wyleczonych i skierowani do obozu w Achtiubińsku, nad Morzem Aralskim.

Zostaliśmy tylko we trójkę w dużym szpitalu, który natychmiast zaczęto przebudowywać, wzmacniając i uzupełniając kraty, budując nowe ogrodzenie i rozszerzając zaorany teren otaczający cały obiekt. Pojawiły się plotki, że oczekuje się jeńców japońskich.

Razem z Japończykami

Istotnie, wkrótce przyjechali chorzy jeńcy japońscy, świetnie wyekwipowani, ale większość ciężko rannych, niektórzy beznadziejnie. Po paru dniach przybyła też grupa jeńców Wehrmachtu, niezwykle owacyjnie witana przez Japończyków.

Japończycy wprowadzili od razu swoje porządki. Mnie umieszczono w sali z 27 Japończykami. Starszym tej sali wybrano nie najstarszego stopniem, ale relatywnie najzdrowszego. Jak się później zorientowałem, od razu ustalono zasady podziału żywności, porządek dnia w ramach regulaminu szpitalnego, ale wzbogacony o codzienną oryginalną japońską ranną gimnastykę dla chodzących chorych i poranne oddawanie w kierunku wschodnim pokłonu dla cesarza. Ustalono też zasadę opieki nad niechodzącymi chorymi przez ich sąsiadów z lewej strony.

Moim sąsiadem był lotnik Osada Omodi z Jokohamy, który dostawszy rozkaz kapitulacyjny wylądowania na lotnisku sowieckim i poddania się, świadomie skapotował. Ocalał, ale miał uszkodzony kręgosłup. Jako najbliższy sąsiad z lewej strony miałem obowiązek zaopiekowania się nim, co nieźle mówiący po angielsku Japończyk przyjmował z wdzięcznością.

Japończycy świetnie orientowali się, gdzie się znajduje Polska, nazywając nasz kraj Porando, z silnym akcentem na „po”. Była to japońska wymowa angielskiej nazwy Poland. W japońskim nie ma dźwięku „l”, zamiast niego wymawiają „r”, toteż ja byłem Witordo z bardzo silnym akcentem na „wi” i dodatkiem Porando. Wszystkie nazwy i rzeczowniki kończą się na samogłoskę, stąd dodatek „o” na zakończenie mego imienia i nazwy Polski.

Niektórzy mówili trochę po angielsku, część nieco rozumiała rosyjski, była to bowiem armia z Mandżurii przygotowana do walki z ZSRR. Nie mogli tylko zrozumieć, co ja tu robię, wiedząc, że Polska walczyła z Niemcami i była aliantem Wielkiej Brytanii i Ameryki. Tłumaczyłem im cierpliwie, ale bariera językowa była jednak zbyt duża, żeby uzyskać pełne zrozumienie.

Rozpocząłem bardzo intensywną naukę japońskiego, którego wymowa nie jest trudna. Ostatecznie miałem swój osobisty słownik około 1000 słów, co umożliwiło mi porozumienie się w prostych sprawach. Rosjanie od razu zorientowali się w tej mojej elementarnej znajomości języka japońskiego i nieraz usiłowali traktować mnie jako tłumacza rosyjsko-japońskiego.

Wewnętrzny salowy regulamin był bardzo precyzyjnie ustalony, obowiązywała postawa kolektywna, porcje jedzenia otrzymywane od Rosjan były dodatkowo dzielone. Ze zdziwieniem stwierdziłem, że mam obecnie większe porcje chleba. Wyjaśniono mi, że Witordo Porando jest bardzo wysoki i wyraźnie niedożywiony, a więc musi dostawać więcej. Wiązało się to niewątpliwie z moim solidnym wypełnianiem obowiązku opieki nad Osada Omodi, który imponował mi swoim patriotyzmem i osobistą kulturą. Przed moim wyjazdem z Kaganu podał mi adres swojego ojca, oświadczając, że jest to jeden z najbogatszych ludzi w Jokohamie i że po wyzwoleniu mogę liczyć na dożywotnią wdzięczność jego rodziny. Osada wielbił Chopina, gwizdał fragmenty z koncertu F-moll.

Po powrocie do Polski napisałem list do Jokohamy, wysłany z Francji; po wielu miesiącach przyszła odpowiedź od ojca, że syn umarł w ZSRR.

Japończycy jedli bardzo mało. Skromne racje żywnościowe były dla nich wystarczające i zawsze chętnie sprzedawali chleb za tytoń.

Szybko rozpoczęły się incydenty z żołnierzami sowieckimi. Japończycy, jako jeńcy wojenni, musieli salutować żołnierzy sowieckich wyższych stopniem od nich. Znali dobrze oznaki rang i nie salutowali, gdy na podwórku spotykali żołnierzy tej samej, albo niższej rangi. Tymczasem niektórzy Rosjanie domagali się, ażeby każdy Japończyk salutował, nie znając oczywiści rangi jeńca ubranego w chałat szpitalny. Krzyczeli więc na nich po rosyjsku, a nawet usiłowali zmusić do przyłożenia dłoni do czoła. Japończycy reagowali ostro systemem karate.

Wkrótce też rozpoczęły się incydenty natury politycznej. Przywieziono całą serię filmów sowieckich i wieczorem organizowano seanse w świetlicy, obowiązkowe dla wszystkich „chorych chodzących”, a więc mających temperaturę poniżej 38,5°C. Okazało się, że są to propagandowe antyjapońskie filmy. Na pierwszym pokazie wszyscy Japończycy siedzący na ławach odwrócili się tyłem do ekranu. Gdy to zauważono, kazano powtórzyć film i pilnowano, ażeby nikt nie zmieniał pozycji. Wówczas podniósł się wielki krzyk, że jest zimno (istotnie wieczory były zimne), i że muszą okrywać się kocami. Gdy wyrażono zgodę, wszyscy przykryli się kocami wraz z głową. Zakazano więc brać koce i wówczas Japończycy siedzieli z zamkniętymi oczami.

Najpoważniejszy jednak incydent miał miejsce, gdy „chodzącym chorym” kazano przekopać teren otaczający szpital i starannie go zagrabić, ażeby można było zobaczyć ślady uciekinierów. Wówczas już na tyle poznałem japoński, że mnie kazano tłumaczyć, o co chodzi i uczestniczyć w pracy. Japończycy pracowali „na niby”, wolniutko poruszali łopatami i przerzucając ziemię, głośno rozmawiali, śmiali się. Tę pracę obserwował major komendant NKWD. Zdenerwowany tym obijaniem się zawołał mnie i kazał im wytłumaczyć, że muszą pracować jak należy. W miarę swoich możliwości językowych wytłumaczyłem im rozkaz komendanta, który został przyjęty potwierdzeniem: hai, hai, ale tempo pracy nie poprawiło się.

Wówczas komendant, doprowadzony do wściekłości, wyrwał jednemu jeńcowi łopatę i pokazał, jak należy pracować. Japończycy z uśmiechem zgodzili się, znowu mówili: hai, hai, ale w niczym nie zmienili dotychczasowego stylu pracy. Komendant nie wytrzymał nerwowo, wyrwał znów łopatę i trzonkiem lekko uderzył jednego z Japończyków. Ten natychmiast padł na ziemię wołając: „bolnoj, balnoj” – chory. To rosyjskie słowo było powszechnie znane. Komendant kazał jeszcze raz wytłumaczyć, o co chodzi. Japończycy odpowiedzieli, że są chorzy i nie mogą pracować. Wówczas komendant polecił mi wyjaśnić, że zostaną tutaj tak długo na zewnątrz, dopóki nie wezmą się do pracy. Mnie kazał wrócić do szpitala. Wezwał dodatkową ochronę więzienną, która otoczyła Japończyków. Japończycy wykopali szybko doły latrynowe i spokojnie siedzieli na ziemi.

Ten stan trwał dwa dni. W tym czasie Japończycy w szpitalu odmawiali jedzenia, przyjmowania lekarstw i zabiegów medycznych. Dwóch oficerów japońskich oświadczyło pełnomocnikowi NKWD na szpital (za moim pośrednictwem), że żądają przyjazdu generała japońskiego z obozu w Krasnowodsku, będącego obecnie obozem dla Japończyków (jednakże z dostarczaną słodką wodą do picia). Oświadczyli, że są skłonni wszyscy umrzeć z głodu, ale nie dopuszczą do takiego ich traktowania.

Po dwóch dniach przyjechał generał japoński z generałem sowieckim (szybkość ich przyjazdu wskazywała, że przylecieli samolotem) i rozpoczęły się negocjacje, które skończyły się ustaleniem, że: żaden chory nie będzie zmuszany do pracy, zaległe racje żywnościowe będą rozdzielane poprzez zwiększanie codziennych porcji, wszyscy jeńcy dostaną dodatkową porcję tytoniu, nie będzie przymusowych seansów filmowych. A więc Japończycy w pełni wygrali. Ich postawa, diametralnie odmienna od tchórzowskiej i konformistycznej postawy esesmanów i gestapowców w Krasnowodsku pokazała, że jest jednak sposób na „ruskich”.

Dla mnie był to korzystny okres. Japończycy nie byli w stanie skonsumować większych porcji i chętnie dzielili się ze mną. Pomimo tego byłem stale głodny i nie wierzyłem, że dożyję czasów, gdy będę w pełni najedzony. Ta pamięć o stałym głodzie w Kaganie została mi do chwili obecnej.

Pomimo stale polepszającego się zdrowia w kwietniu 1946 roku byłem znów tak samo bliski załamania, jak w lipcu w Krasnowodsku. Praktycznie zostałem sam wśród Japończyków, Duda leżący w sali dla najciężej chorych wydawał się idealnym kandydatem na tamten świat, Kozłowski był zupełnie obcym ideologicznie człowiekiem. Reszta Polaków już wyjechała. Groziło mi zagubienie w ZSRR, tym bardziej że Korostoszewski widzący mnie w stanie zapaści 22 czerwca i sądzący, że umarłem, musiał o tym zawiadomić w Krakowie moją matkę, stąd i brak jakichkolwiek szans na starania o mój powrót. Perspektywa zagubienia się gdzieś w azjatyckiej części ZSRR była przerażająca. Moja silna odporność psychiczna zaczynała się załamywać, a tu raptem 23 kwietnia przed północą budzi mnie strażnik ordynarnie wołając: „Dawaj w NKWD!”. Ostatnio byłem w nocy wzywany w związku z aferą „otrucia rodziny majora”, teraz zastanawiałem się, co mogło się zdarzyć, a może Pir Mahomed, który zniknął z horyzontu, jest aresztowany i doniósł o planie ucieczki? Pełen najgorszych przypuszczeń zostałem wprowadzony do biura pełnomocnika NKWD na szpital, młodego, pucułowatego porucznika, który z miłym uśmiechem kazał mi siadać i powiedział: „Dostaliśmy w twojej sprawie pismo z kancelarii towarzysza Stalina. Jest tam załącznik po polsku. Masz i przetłumacz mi go dokładnie”. Niezwykle radośnie poruszony czytam pismo na formularzu Związku Niezależnej Młodzieży Socjalistycznej w Warszawie, podpisane przez przewodniczącego Jana Strzeleckiego, skierowane do towarzysza generalissimusa Józefa Stalina. Związek prosi gorąco o zwolnienie z obozu w Krasnowodsku naszego kolegi, Witolda Kieżuna, zasłużonego w walce z hitlerowskim faszyzmem, który przez jakąś tragiczną pomyłkę został aresztowany w Krakowie i obecnie jest internowany w obozie w Krasnowodsku.

Gdy przetłumaczyłem ten list, porucznik zapytał: „A co to jest ten Związek Młodzieży Socjalistycznej?”. Naprawdę, to nie wiedziałem. Janka Strzeleckiego znałem prywatnie, nigdy nie mając z nim żadnych powiązań organizacyjnych. Na wszelki wypadek powiedziałem, że jest to polski Komsomoł grupujący socjalistyczną młodzież. Zdziwiony, wolno i starannie przeglądał moje akta i zaczął czytać zeznania Danuty Głębowicz, stwierdzające znajomość z Witoldem Kieżunem, powstańcem warszawskim o pseudonimie „Wypad”.

Dlaczego więc ona tak powiedziała, potwierdzając to, co mówił jej mąż, Aleksander Głębowicz? A tu polski Komsomoł prosi o zwolnienie ciebie. Jakże to jest? Jak możesz to wytłumaczyć?

Wówczas przyszła mi genialna myśl do głowy przedstawienia całkiem fikcyjnej, ale bardzo prawdopodobnej, wręcz teatralnej wersji: po przyjeździe do Krakowa zamieszkałem u Danuty Głębowicz, która mieszkała z matką i synkiem. Jej mąż, Aleksander, był w tym czasie w więzieniu u Niemców. Po jego zwolnieniu z więzienia i wyzwoleniu Krakowa przez Czerwoną Armię wyprowadziłem się do przydzielonego mieszkania poniemieckiego, ale Głębowicz podejrzewał, że w czasie jego nieobecności jego żona zdradzała go ze mną. Chcąc oczyścić się z tych zarzutów, Danuta Głębowicz potwierdziła znane jej niewątpliwie oskarżenia dokonane przez jej męża. Oboje liczyli, że się mnie pozbędą.

Enkawudzista wyraźnie zafascynowany tą wersją zapytał mnie: „A tak naprawdę to ty ją j...ł?”. Odpowiedziałem mu z godnością, że prawdziwy mężczyzna nigdy nie mówi o takich sprawach. Strasznie mu się to spodobało. „Tak, tak,” powiedział, „ty jesteś prawy człowiek, prawdziwy mężczyzna, ja także nikomu nie mówiłem, z jaką kobietą miałem stosunek”. Oczywiście mówił to wszystko posługując się typowym rosyjskim ordynarnym słownictwem. Widać było, że jest w pełni przekonany o mojej niewinności, a zarazem był pod wyraźnym wrażeniem, że dostał list z kancelarii Stalina i że może ujawnić podłość pary małżeńskiej, która tak oskarżyła niewinnego polskiego antyfaszystę. Widać było, że jest on przyzwyczajony do fałszywych oskarżeń i że teraz cały scenariusz wydaje mu się jasny.

Ta postawa porucznika wzbudziła we mnie nadzieję, że mam duże szanse na szybki powrót. Dużo jednak zależało od majora, komendanta NKWD w Kaganie. Był on jednak dla mnie wyraźnie życzliwy. Pozwolił mi niedawno na wchodzenie do świetlicy i samodzielne granie na pianinie. Ułożyłem wówczas Balladę wspomnień z fragmentów znanych i przerobionych melodii. Bardzo mu się podobała i kazał dać mi bochenek chleba.

Pełnomocnik NKWD zakończył przesłuchanie stwierdzeniem: „Jak wrócisz do Krakowa, to jej i jemu musisz nabić mordę. Teraz możesz napisać list do swojej matki i mnie doręczyć”.

Rewelacje pełnomocnika NKWD potwierdziły to, co już wiedziałem. Aleksander Głębowicz „Junosza” wskazał mnie na Rynku krakowskim i znając z opowiadań swojej żony przebieg mojej służby, zadenuncjował, prawdopodobnie zwiększając moją rolę w AK i sugerując jakąś misję w Krakowie. Jego żona przebywająca w „kotle” w swoim mieszkaniu potwierdziła jego zeznania, prawdopodobnie sądząc, że i tak więcej już mi nie zaszkodzi, a ma szansę ocalenia siebie i swego męża. Niewątpliwie więc głównym winowajcą był „Junosza”, którego odporność psychiczna już była złamana długim więzieniem niemieckim, a perspektywa gułagu sowieckiego była dla niego zbyt wielką groźbą.

List do matki pomogła mi napisać żona ordynatora, był to dalszy dowód życzliwości tej kulturalnej rosyjskiej rodziny dla mnie. List ten oczywiście nigdy nie dotarł do mojej matki. Chodziło tu prawdopodobnie o zorientowanie się, co będę w nim pisać. Napisałem, że pracuję w szpitalu, że jestem w dobrym stanie zdrowia, że mam dobre jedzenie, nawet dodatkową zupę. Oczywiście marzę o spotkaniu się, ale nie ma żadnych powodów do niepokoju, bo jestem tu dobrze traktowany i mam wielu przyjaznych ludzi, a szpital jest świetnie wyposażony i nowocześnie urządzony.

Rewelacyjną dla mnie historię listu do Stalina wyjaśniłem dopiero po powrocie do Polski. Otóż, tak jak się obawiałem, Korostoszewski po przyjeździe do Krakowa, znając mój adres, udał się do mojej matki ze smutną informacją o mojej śmierci. Aresztowano mnie na ulicy, nie wróciłem do domu i następnego dnia matka rozpoczęła poszukiwanie. Milicja Obywatelska oświadczyła, że nic o mnie nie wie. Nasz dobry warszawski znajomy, muzyk Frankowski, udzielał lekcji muzyki córce sowieckiego komendanta Krakowa. Przez niego matka dotarła do tego sowieckiego generała, który po sprawdzeniu zaręczył, że nie zostałem aresztowany przez Rosjan.

Grypsy wyrzucone przez stryja i przeze mnie nie dotarły do matki. Wiadomo było, że stryj został aresztowany w mieszkaniu Głębowiczów i że Głębowicz wrócił z więzienia, stąd była raczej pewność, że i ja jestem gdzieś wywieziony, ale gdzie i kiedy – to wszystko było niejasne.

Raptem pokazuje się Korostoszewski, opowiada o wspólnym uwięzieniu, o transporcie, podaje adres obozu w Krasnowodsku i twierdzi, że umarłem i widział mojego trupa w grupie zmarłych przygotowanych do transportu do kostnicy. Matka pyta się o datę. Jest to dzień wyjazdu Korostoszewskiego, 22 czerwca 1945 roku. Matka bierze kalendarz i czyta pod datą 22 czerwca zapis: „Dziś w nocy śnił mi się Witek, zadzwonił do drzwi, otworzyłam, a on powiedział: »Mamo, nie wierz, że umarłem, żyję i wrócę do Ciebie”. Matka serdecznie dziękuje Korostoszewskiemu. Wie teraz, gdzie jest jej ostatnie żyjące dziecko i rozpoczyna energiczne starania o jego zwolnienie. Jedzie do Warszawy, szukając różnych dróg, wystosowuje pismo do Ministerstwa Spraw Zagranicznych i szuka dostępu do osób, mogących coś w tej sprawie pomóc. Zaczyna od Wisły (Wisławy), wówczas małżonki premiera Osóbki-Morawskiego; niegdyś była to moja koleżanka mieszkająca na Żoliborzu. Jakąś pośrednią drogą prosi o pomoc. Odpowiedź jest jednoznaczna: „Witek nigdy nie był zdecydowanie lewicowych poglądów”. Była to prawda. Nigdy nie byłem i do dzisiaj nie jestem zwolennikiem ekstremizmów, zarówno lewicowych jak i prawicowych. Następne starania miały miejsce już w atmosferze wielkiego szoku, bo wieść o mojej śmierci dotarła z Krakowa do Warszawy i w „Gazecie Ludowej” w nekrologu, nabożeństwa żałobnego za żołnierzy poległych przy zdobywaniu Komendy Policji i kościoła Świętego Krzyża, pojawił się dodatek: „i za zamordowanego podchorążego Witka”. Awans na podporucznika dostałem w jednym z ostatnich rozkazów, pod sam koniec Powstania, a zamiast pseudonimu mówiono do mnie z reguły po imieniu.

Mój kuzyn Edward Gieysztor walczył w czasie Powstania na Żoliborzu. Ciężko ranny leżał w szpitalu powstańczym w Szkole Rodziny Wojskowej na ulicy Czarneckiego, obok równie ciężko rannego oficera Armii Ludowej Aleksandra Wolskiego ps. „Ludwik”. Opiekowała się obydwoma rannymi sanitariuszka szpitala, siostra Edwarda, Janina Gieysztor-Oborska. Po Powstaniu obaj, stale pod opieką Janeczki, zostali przewiezieni do szpitala w Żyrardowie. Po wojnie Aleksander Wolski, stary działacz komunistyczny, został wiceministrem bezpieczeństwa publicznego. Dzięki pomocy swojej siostrzenicy, Janki Gieysztor-Oborskiej, moja matka dotarła do niego. Solennie obiecał zorientować się w dokumentacji mojej sprawy w Krakowie i po dwóch tygodniach oświadczył z żalem, że nic nie może zrobić, bo „dla takich ludzi jak Witold Kieżun nie ma miejsca w Polsce Ludowej”.

Ostatnią nadzieją zostali moi lewicowi koledzy z jednej klasy gimnazjum i liceum im. ks. Józefa Poniatowskiego, zaangażowani obecnie w Związku Niezależnej Młodzieży Socjalistycznej i matka mego kolegi szkolnego Andrzeja Wojnara, pani Hryniewiczowa, przedwojenna ideowa socjalistka, po wojnie dyrektor Biblioteki Sejmowej, mająca liczne zażyłe znajomości w środowisku polskiej lewicy. Pani Hryniewiczowa poradziła napisanie przez Związek Niezależnej Młodzieży Socjalistycznej listu do Stalina i wysłanie przez zaprzyjaźnionego z nią ambasadora polskiego w Moskwie Raabego, ojca mojego kolegi Tadka, zamordowanego w czasie wojny.

Projekt listu stał się przedmiotem rozważań kierownictwa Związku, ale niestety, jak ze smutkiem dowiedziałem się dopiero parę lat temu, nie został zaakceptowany. Wbrew jednak decyzji zarządu Jan Strzelecki sam podpisał list i doręczył go pani Hryniewiczowej. Ambasador Raabe wywiązał się ze swojego zobowiązania. List został złożony w kancelarii Stalina.

Powrót

Pod koniec kwietnia 1946 roku zawiadomiono mnie, że pojadę na step rozebrać ruiny jakiejś budowli, ażeby przywieźć cegły na budowę nowej ubikacji. Ze zdziwieniem stwierdziłem, że obok szofera siedzi dr Wasiliew, strażnik na dachu szoferki, a ja na barierze ciężarówki. Odjechaliśmy dość daleko w step. Istotnie, była tu na wpół rozwalona stara budowla. Wziąłem się do roboty, cegła lekko odpadała, układałem ją systematycznie na samochodzie. Gdy skończyłem ładowanie trzech, czterech warstw cegły dr Wasiliew powiedział: „No to pajdiom na progułku” („Pójdziemy na przechadzkę”). Strażnik i szofer zostali, a my odeszliśmy w step jakieś 500-600 metrów. Idąc wolno dr Wasiliew powiedział: „Jutro wracasz do Polski jako nieuleczalnie chory, ale to nieprawda, wyleczysz się z wszystkich dolegliwości, leczyłem cię jak swego syna, bo twój ojciec był moim bliskim kolegą. Byłem na ślubie twego ojca w Druskiennikach i znam dobrze Leokadię, twoją matkę, która była uroczą koleżanką, dentystką. Od 20 lat pracuję na Syberii i na południu, spędziłem też parę lat w gułagu, gdzie poznałem swoją żonę. Nie myśl źle o Rosjanach, to tylko zły system, który nie jest wcale rodowodu rosyjskiego. Pozdrów ode mnie serdecznie twoją matkę.” No i, jak zawsze kończy się tutaj szczerą rozmowę, powiedział: „Nic ci nie mówiłem, nic nie słyszałeś, nic nie wiesz”.

Słuchałem w milczeniu, łzy spływały mi po policzkach, chętnie bym go uścisnął, ale byliśmy w polu widzenia strażnika i szofera. Powiedziałem złamanym głosem: „Niech ci Pan Bóg to wynagrodzi, gorąco dziękuję”.

Następnego dnia Duda, Kozłowski i ja, pod strażą dwóch enkawudzistów, zostaliśmy odtransportowani do pociągu. Japończycy zorganizowali miłą demonstrację, wołając: „Banzai, banzai, Witordo Porando!”.

W zamkniętym przedziale dojechaliśmy do Taszkientu, gdzie przewieziono nas do obozu jeńców ze Stalingradu. Byli to wszyscy „antyfa” – członkowie organizacji stworzonej przez feldmarszałka Paulusa, noszący czerwone opaski na ramieniu. Twierdzili, że już za rok będą defilować l maja w Berlinie i że są zdecydowanymi antyfaszystami. Dostawali przepustki na wyjście na miasto, ale jeden z nich powiedział mi, że z 95 000 wziętych do niewoli w Stalingradzie przeżyło tylko około 5 000, bo bolszewicy zdjęli im buty i boso pędzili po śniegu. W tym obozie dołączyła do nas grupa paru osób mówiących po polsku, z innych obozów.

Wszyscy twierdzili, że wracają na Ukrainę, zwolnieni z obozów jako nieuleczalnie chorzy. Zrozumiałem wówczas informację dr Wasiliewa. My też byliśmy nieuleczalnie chorzy, choć naprawdę tylko Duda był bardzo słaby, ja już byłem na najlepszej drodze do pełnej regeneracji, a Kozłowski wspaniale symulował w Kaganie ciężką chorobę, nacierał sobie termometr, czasem wił się z bólu, ale naprawdę to był w dobrej formie.

Trzytygodniową drogę z Taszkientu via Moskwa do Brześcia nad Bugiem odbyliśmy pod konwojem dwóch strażników na 6 więźniów, w normalnym osobowym pociągu (tylko z Moskwy do Brześcia były to wagony towarowe, ale z pryczami i sianem), mając swobodę poruszania się po pociągu i wychodzenia na stacjach. Dostaliśmy tzw. „pajok”: zapas chleba, cukru, tytoniu, herbaty. Na większych stacjach raz dziennie prowadzono nas do kantyny, gdzie dostawaliśmy gęstą zupę i kipiatok (gotowaną gorącą wodę).

Pasażerowie widząc, że jesteśmy wiezieni pod konwojem, traktowali nas bardzo serdecznie, częstując jedzeniem, wódką, ucząc śpiewać rosyjskie piosenki. Twierdzenie dr Wasiliewa, że Rosjanie nie są złymi ludźmi, potwierdzało się tu w pełni.

W Brześciu zawieziono Polaków do przejściowego obozu, Ukraińców oddzielono od nas i nie wiem, co się z nimi stało. Duda był bardzo słaby, zabrano go z obozu do szpitala w mieście, gdzie już zaginął bez wieści. Niewątpliwie umarł u nowych granic Polski.

Obóz w Brześciu zgromadził już dużo Polaków. Byli to żołnierze wileńskiej AK wracający z obozów syberyjskich i z Ukrainy. Obóz nie miał kuchni; miał gromadzić repatriantów jedynie na parę dni. Spędziliśmy jednak w nim bez mała miesiąc, polując na kury z sąsiednich gospodarstw, handlując odzieżą z wartownikami i dzieląc się zapasami „pajoku” z drogi.

Wreszcie przyjechało trzech polskich oficerów o semickich rysach, w rogatywkach, jak się później przekonałem mówiących słabo po polsku, a między sobą tylko po rosyjsku. Spotkałem ich bardzo wczesnym rankiem, idąc do ubikacji w śpiącym jeszcze obozie. Serdecznie ich pozdrowiłem, mówiąc, że oczekiwaliśmy ich z utęsknieniem. Odpowiedzieli niechętnie po rosyjsku, każąc mi szybko wracać do baraku („idi pabystriej w barak”). Po miłych wspomnieniach serdecznej Żydówki w Bucharze i życzliwego melomana Żyda, majora NKWD w Kaganie, był to dla mnie niespodziewany zgrzyt. Załadowano nas znów do wagonów towarowych, w każdym mniej więcej po sześćdziesięciu i pod silną polską strażą powieziono nas przez Warszawę do Obozu Pracy Ministerstwa Bezpieczeństwa Publicznego w Złotowie. Tutaj nastąpiła pierwsza kontrola poszukiwania symboli grupy krwi pod lewą pachą albo na podeszwie lewej stopy. Był to system wykrywania esesmanów; okazało się, że są tacy między nami.

Mnie umieszczono w baraku cywilów polskich, gdzie spotkałem dwóch braci Lechów, jeszcze kogoś z Krasnowodska (nie pamiętam nazwiska) i Stanisława Sałacińskiego. Przywieziono go do Krasnowodska w jakieś dwa tygodnie po naszym przybyciu. Oświadczył, że siedzi już od 1939 roku. Okazało się, że jest to członek byłej Komunistycznej Partii Polski, który uciekł przed wojną do ZSRR. Ujawnił mi ten fakt w wielkiej tajemnicy, bojąc się bojkotu ze strony akowców. Do mnie miał zaufanie, bo mieszkając na Żoliborzu mieliśmy dużo wspólnych znajomych w Warszawskiej Spółdzielni Mieszkaniowej. Gdy dano nam pierwsze gazety polskie, dowiedział się, że Zambrowski jest marszałkiem Sejmu. Był to dawny dowódca jego konspiracyjnej „piątki” w KPP. Napisał do niego list i wkrótce został zabrany do Warszawy. Spotkałem go później w Krakowie, był członkiem egzekutywy Komitetu Wojewódzkiego PPR i dyrektorem dużej fabryki państwowej, tzw. Blaszanki. Nie miałem z nim później żadnego kontaktu, słyszałem jednak pogłoski, że mając żonę Żydówkę wyemigrował z Polski w 1968 roku.

Ze Złotowa napisałem do matki do Krakowa. Matka pojechała od razu do Warszawy do Głównej Komisji Ujawnienia Armii Krajowej, kierowanej przez pułkownika Radosława. Mając moje dokumenty akowskie uzyskała odpowiednie zaświadczenie, podpisane przez Radosława. Z tym zaświadczeniem przyjechała do Złotowa. Był to dla mnie nowy szok, bo i tutaj konsekwentnie zaprzeczałem swojej przynależności do AK. Mając jednak perspektywę badań, bo Rosjanie wydali nas tylko na podstawie listy imion i nazwisk, czy nie jestem folksdojczem lub innym zdrajcą, wolałem przyznać się do AK.

Po paru tygodniach przyjechała komisja oficerów Ministerstwa Bezpieczeństwa Publicznego, w podobnym składzie jak oficerowie polscy w Brześciu, tylko mówiący już nieco lepiej po polsku, która mając mój dokument ujawnienia, zażądała opisu przebiegu służby. W parę dni później odbyło się zebranie Polaków przeznaczonych do zwolnienia. Duża część była w mundurach, byli to żołnierze wileńskiej AK z Kaługi i polscy jeńcy wojenni z niemieckiego obozu w Norwegii, którzy wracali do Polski przez ZSRR i tam zostali internowani i przekazani pod strażą władzom polskim.

Komendant dużo mówił o dobrej woli współdziałania w dziele budowy nowej, sprawiedliwej i niepodległej Polski Ludowej. Na zebraniu Kozłowski wystąpił z wnioskiem wysłania depeszy do prezydenta Bieruta z podziękowaniami za umożliwienie nam repatriacji. W parę godzin po zebraniu przyszedł do mojego baraku z tekstem czołobitnej depeszy jego autorstwa, z propozycją podpisania przeze mnie w imieniu młodych akowców. Kategorycznie odmówiłem. Oczywiście natychmiast doniósł o tym oficerom z Ministerstwa Bezpieczeństwa, którzy od razu wezwali mnie z żądaniem wyjaśnienia mojej niechętnej postawy w stosunku do prezydenta Bieruta. Wyjaśniłem, że nie chcę, aby moje nazwisko znalazło się obok nazwiska Kozłowskiego, bo choć nie znam go, ale wiem, że nie siedział za AK i że żołnierze AK, którzy byli w Krasnowodsku, mieli do niego konkretne zarzuty. Widać było, że moje wyjaśnienie spodobało się oficerom. Już bez dalszych kłopotów, dostawszy dokument zwolnienia, opuściłem obóz w Złotowie.

Bilans śmierci

Alojza Gryglowska w swoich wspomnieniach z Krasnowodska (Przetrwać to ufać, Pelplin 1991) podaje znany jej ze statystyki obozowej stan po naszym przybyciu do obozu: 5468 osób, w tym 1200 kobiet (24 kwietnia 1945). W chwili ewakuacji zdrowych z obozu na Kaukaz (23 sierpnia 1945) stan ten wyniósł ogółem 900 osób (600 zdrowych i 300 chorych). Przyjmując te dane stwierdzamy, że w ciągu czterech miesięcy zmarło 4568 osób, a więc miesięcznie 1142 osoby, dziennie 38 osób. Jednakże z tych 300 chorych, którzy zostali przy życiu po wyjeździe zdrowych na Kaukaz, w momencie ewakuacji do Kaganu, 23 września 1945 r., przeżyły jedynie dokładnie 123 osoby, według spisu sporządzonego osobiście przeze mnie na polecenie dyżurnego oficera 22 września 1945 roku. Licząc, że spośród nich zmarło jeszcze 10 (dwóch Polaków w Kaganie, jeden już w Brześciu i 7 Niemców w Kaganie), a nikt już nie zmarł spośród zdrowych, ewakuowanych na Kaukaz (jeden Bogdan Thugutt stracił nogę w kopalni na Kaukazie), to bilans końcowy wynosi: 5458 osób – stan w dniu 24 kwietnia 1945 roku, 713 osób – stan końcowy rok później, 30 kwietnia 1946; zmarło 4745 uwięzionych, to znaczy 86,77 %, z tego 4568 w ciągu 4 miesięcy pobytu w Krasnowodsku.

Są to cyfry przerażające, znacznie przekraczające wskaźniki śmiertelności w najgorszych obozach sowieckich na Kołymie. Gorący klimat, bezwitaminowa dieta i słona woda w tak szybkim czasie dokonały dzieła zagłady takiej masy ludzi. To było niewątpliwie ludobójstwo niezwykle perfidnie przeprowadzone, z pozorami humanitarnego traktowania, bez przemocy, bicia, fizycznego mordowania i krematoriów.

Na szczęście nasze straty wywiezionych z Krakowa 23 marca 1945 roku były dużo mniejsze. Na 59 osób aresztowanych w Krakowie i wywiezionych 24 marca 1945 roku zmarło 21, a więc 35,59 %. Polaków wymarło 34,54 %. Poza trzema osobami (Buxakowski, Duda, Jankowski), pozostali zmarli w okresie 4-miesięcznego pobytu w Krasnowodsku. Te straty, też przecież olbrzymie, były mniejsze z wielu powodów.

Polacy objęli kierownicze stanowiska (funkcje) w systemie wewnętrznej administracji obozu. To umożliwiało unikanie zbyt ciężkiej pracy i lepsze zaopatrzenie żywnościowe (kawa, suszony chleb, czasami nawet ryba, możność kupna czosnku, cebuli czy skondensowanego mleka).

Polacy wierzyli w wyzwolenie, byli pewni, że musi nastąpić jakaś interwencja, stąd też i większa samodyscyplina, również w utrzymaniu czystości i inicjatywa budowy urządzeń sanitarnych (prysznice, ubikacje) i zbiornika wody dla osadzania się soli. To relatywnie właśnie Polacy najczęściej korzystali z pryszniców i niezwykle starannie filtrowali wodę, również poprzez płótno.

Sprawdziła się teza o solidarności Polaków w czasie zagrożenia zbiorowego. Wzajemna daleko idąca pomoc, także psychiczna, była regułą.

Generalna więc konkluzja jest taka, że postawa psychiczna, swoista autosugestia, w stanach chorobowych odgrywa olbrzymią, a nieraz i decydującą rolę. Najszybciej wymarłą grupą byli Francuzi. Znając język, parokrotnie przychodziłem do ich namiotu porozmawiać (nieduża grupa, ca 100 ludzi). Byli oni zupełnie załamani. Tłumaczyli mi, że nawet jeśli powrócą, to będą albo karani, albo odrzuceni przez Francuzów. „Nie ma dla nas szans” („Pas de chance”) – to było ich hasło. Leżeli w swoich namiotach w brudzie i smrodzie. O ile sobie przypominam, umarli wszyscy w ciągu jakichś 4-5 tygodni.

Niemcy również byli zupełnie nieodporni psychicznie. Podobnie jak Francuzi, nie widzieli przed sobą szans. Większość z nich to byli esesmani, gestapowcy i wszelkiego rodzaju funkcjonariusze partyjni, którzy zdawali sobie sprawę, że w Niemczech też nie będą tolerowani.

Drugą obok nas grupą, wspaniale utrzymującą solidarność i odporność psychiczną, byli Serbowie, żołnierze armii gen. Mihajlovicia. Jednolicie umundurowani mężczyźni i kobiety, co dzień stawali do raportu, meldując swój protest przeciwko traktowaniu ich jak więźniów razem z Niemcami, przeciw którym walczyli. Byli imponujący w swojej stanowczości, również przecież świadomi, że nie mają szans w swojej skomunizowanej ojczyźnie. Łączyły nas więzy sympatii. Wydaje mi się, że byli jak najbardziej godni szacunku.

Nieźle trzymali się własowcy. W Kaganie mieli wyraźną sympatię miejscowego niższego personelu administracyjnego i technicznego, który niechętnie nastawiony do partyjnych „naczalników”, wyraźnie akceptował wojenną działalność antykomunistycznej armii rosyjskiej. Własowcy w Kaganie wprost tyli w oczach, bo służba kuchenna dawała im część resztek kuchennych przeznaczonych dla świń, hodowanych na tyłach budynku kuchennego.

Zbrodnia Krasnowodska, chyba największej fabryki śmierci wśród gułagów sowieckich, przeszła jak dotąd niezauważona, tak jak i wszystkie inne wielkie zbrodnie komunizmu, zatarte w pamięci i nie znajdujące żadnych form nawet moralnego zadośćuczynienia.

Okruchy wspomnień z lat walki i martyrologii AK, Światowy Związek Żołnierzy Armii Krajowej, Oddział Kraków-Wschód, Rok 9, nr. 34, Kraków 2000.

Polecamy biografię Profesora w dziale historia-kultura PAI.


Witold Kieżun o sobie w DZIALE HISTORIA-KULTURA PAI








HISTORIA I KULTURA
W POLONIJNEJ AGENCJI INFORMACYJNEJ


Ten kto nie szanuje i nie ceni swej przeszłości nie jest godzien szacunku teraźniejszości ani prawa do przyszłości.
Józef Piłsudski

W DZIALE HISTORIA - KULTURA PAI ZNAJDZIECIE PAŃSTWO 1577 TEMATÓW





COPYRIGHT

Wszelkie materiały zamieszczone w niniejszym Portalu chronione są przepisami ustawy z dnia 4 lutego 1994 r. o prawie autorskim i prawach pokrewnych oraz ustawy z dnia 27 lipca 2001 r. o ochronie baz danych. Materiały te mogą być wykorzystywane wyłącznie na postawie stosownych umów licencyjnych. Jakiekolwiek ich wykorzystywanie przez użytkowników Portalu, poza przewidzianymi przez przepisy prawa wyjątkami, w szczególności dozwolonym użytkiem osobistym, bez ważnej umowy licencyjnej jest zabronione.


ARTYKUŁY DZIAŁU HISTORIA/KULTURA PAI WYŚWIETLONO DOTYCHCZAS   10 137 457   RAZY



×
NOWOŚCI ARCHIWUM WIADOMOŚCI HISTORIA-KULTURA DZIAŁANIA AGENCJI BADANIA NAUKOWE NAD POLONIĄ I POLAKAMI ZA GRANICĄ
FACEBOOK PAI YOUTUBE PAI NAPISZ DO REDAKCJI

A+ A-
POWIĘKSZANIE / POMNIEJSZANIE TEKSTU