Najwybitniejsza poetka okresu realizmu, nowelistka, pisarka dla dzieci, krytyczka, publicystka, tłumaczka. Urodziła się 23 maja 1842 roku w Suwałkach, zmarła 8 października 1910 roku we Lwowie.
Jej teksty wzbudzały kontrowersje, wywoływały polemiki, bywały ostro krytykowane, a przecież w swoich czasach była Konopnicka szalenie popularna i czytana przez wszystkich. Pisała nie tylko wiersze, lecz i poematy, nowele, szkice, obrazki, teksty publicystyczno-reportażowe, prace krytycznoliterackie. Tłumaczyła. W jej utworach można jednak odnaleźć i śmiałość tematyki, i subtelność analizy psychologicznej, bogactwo oryginalnych form narracyjnych, nowatorstwo i wysoki kunszt pisarski. A wiersze Konopnickiej będące pokłosiem jej pobytu we Włoszech i Francji należą bez wątpienia do najlepszych osiągnięć poezji współczesnej.
Jan Lechoń w Dziennikach napisał o Konopnickiej:
"Konopnicka była chyba największą w naszej literaturze ofiarą zarówno biedy, która kazała jej zarabiać pisaniem patriotycznych 'szlagierów', jak też polskiego losu, który kazał poetom harować za polityków, księży i za wojsko. Mówię, że była ofiarą, bo była zmarnowanym talentem na miarę Czechowa w noweli, i mogła być w wierszach poetką, gdyby nie musiała udawać wciąż wieszczki, hetmanki, pouczać, zagrzewać i krzepić. Znalazłem dziś w jej tomie wiersz 'Ty gwiazdo', wstrząsający świadomością, że zmarnowała w służbie narodowej siebie, że złamała ją praca na chleb. Takich rzeczy nie mówiło się wtedy łatwo – 'fason' kazał cierpieć i milczeć. Tym bardziej zadziwiające jest to wyznanie świetnej pisarki, która – gdyby nie polski los – mogła być wielką pisarką."
Jan Lechoń, "Dziennik", Tom 3, Państwowy Instytut Wydawniczy, Warszawa 1992
Była córką Józefa Wasiłowskiego i Scholastyki z Turskich. Wasiłowscy przybyli do Suwałk w 1841 roku z pierworodną córką Wandą Zenobią, urodzoną rok wcześniej w Warszawie i zamieszkali w domu rejenta Jana Zapiórkiewicza przy dzisiejszej ul. Kościuszki 31 (wówczas: Petersburskiej). W czasie pobytu w Suwałkach urodziło się im jeszcze czworo dzieci: Jan Jarosław, Laura Celina, Zofia, Jadwiga Julia. Zofia zmarła nazajutrz po urodzeniu i została pochowana na suwalskim cmentarzu.
W 1849 roku, kiedy Maria miała siedem lat, rodzina Wasiłowskich przeniosła się do Kalisza i zamieszkała na Warszawskim Przedmieściu, w mieszkaniu na parterze pałacu Puchalskich przy dzisiejszym pl. Jana Kilińskiego 4. W 1854 roku Scholastyka Wasiłowska zmarła i została pochowana na Cmentarzu Miejskim w Kaliszu.
Ojciec Marii wychowywał córki samotnie. Był prawnikiem, obrońcą Prokuratorii Generalnej i Patronem Trybunału (cywilnego), znawcą i miłośnikiem literatury. Czytał im "O naśladowaniu Chrystusa" Tomasza à Kempis, ewangelie i przypowieści biblijne, które umiały niemal na pamięć. Ich sierocy dom był nieomal klasztorem: nie przyjmowano w nim gości, nie prowadzono wesołych rozmów, a spacery z ojcem kończyły się zawsze na cmentarzu. Ta atmosfera powagi, żarliwego patriotyzmu i surowych nauk moralnych miała duży wpływ na Marię.
Wasiłowski czytał dzieciom Słowackiego, Krasińskiego i Mickiewicza - poetę, którego utwory car Aleksander II dopuścił do druku dopiero po jego śmierci, i to te mniej wywrotowe. Swej najzdolniejszej córce czytywał też własne przekłady "Psalmów" albo tłumaczenia z Pascala. Zaznajamiał ją z greckimi i łacińskimi autorami, dobrze zapoznał z Cyceronem i Salustiuszem. Jako kilkunastoletnia dziewczynka Konopnicka przeczytała "Teorię jestestw organicznych" Jędrzeja Śniadeckiego, którą samodzielnie wybrała sobie na lekturę. Mimo, że wielu rzeczy nie zrozumiała, objęło ją, jak wspominała, "szerokie tchnienie wielkiego badawczego umysłu i wpływ ten pozostał".
W latach 1855–1856 uczyła się z siostrą na pensji u sióstr sakramentek w Warszawie, gdzie zetknęła się z Elizą Pawłowską, później Orzeszkową. Ich przyjaźń, ugruntowana wspólnymi zainteresowaniami literackimi, przetrwała do końca życia Marii.
Jej jedyny brat Jan, student politechniki w Liège, poległ 19 lutego 1863 roku w powstaniu styczniowym pod Krzywosądzem, w pierwszej bitwie oddziału, w którym służył. Poetka żegnała brata słowami:
"Biedny chłopcze! żołnierzu małoletni, nie pożegnany na bój, nie błogosławiony! Bez wodza ty poległ, bez broni, bez chwały. Nie było tobie bohatera, za którym byś szedł, ani konia, ani lancy ułańskiej. O mogile twojej ptacy tylko wiedzą, a zna ją rosa polna, co przychodzi płakać nad samotnymi grobami."
Jako 20-latka wyszła za Jarosława Konopnickiego herbu Jastrzębiec, zubożałego ale przystojnego ziemianina, starszego od niej o 12 lat. W listach nazywała go "wąsatym aniołem". Zamieszkali w Bronowie k. Poddębic, w niskim domku, pod słomianą strzechą, "chatą raczej wieśniaczą niż dworem pańskim." Jarosław, jako najstarszy z braci, zarządzał kluczem dóbr rodzinnych, w skład których wchodziły wsie: Konopnica, Bronówek i Bronów. Majątek ten był pokaźny, ale zaniedbany. W ciągu dziesięciu lat doczekali się ośmiorga dzieci, z których przeżyło sześcioro.
"Poszedłszy za mąż zwiedzałam wszystkie kątki mojego nowego państwa: otóż zdarzyło się, że na strychu znalazłam mnóstwo książek, które, od niepamiętnych czasów tam wygnane, służyły już to jako nogi przeróżnym faskom i skrzyniom kalekim, już to jako pastwa myszom, już wreszcie jako zapas bibuły dwom może pokoleniom gospodyń domu. Pomiędzy porozrywanymi egzemplarzami […] znalazłam 'Szkice' Montaigne'a. Była to pierwsza książka burząca jak taran wiele moich dziecinnych jeszcze wyobrażeń i złudzeń."
Z listu Konopnickiej do Elizy Orzeszkowej przebija entuzjazm. Był to księgozbiór po pułkowniku Koryckim, którego syn był szwagrem Jarosława Konopnickiego. Maria miała szczęście natknąć się tam na przemyślany wybór klasyków francuskich i niemieckich oraz m.in. na "Lexicon" Meyera, "Pamiętniki" Michała Ogińskiego, "Wyznania" św. Augustyna, "Maksymy" La Rochefoucaulda, "Opisanie Polski" Cellariusza, "Listy z Krakowa" Józefa Kremera, "Pisma" Józefa Supińskiego, kilka tomów "Spektatora" etc. Pochłonęła teorie ekonomiczno–socjologiczne Milla, Chevaliera, Roschera, Buckle'a, Baina, Ribota, Drapera – obowiązkową lekturę współczesnego jej inteligenta. Tę pasję czytania jej otoczenie uważało za dziwactwo.
W domu panują staropolskie obyczaje szlacheckie – życie pełne zjazdów, polowań, gwarnych biesiad. Konopnicka oceniana jest jako bardzo dobra gospodyni, radzi sobie z urządzaniem mężowskich przyjęć. Zdarza jej się jednak uciekać od biesiadnego gwaru i przemierzać okoliczne trakty. Poznaje swoich wiejskich sąsiadów, prostych ludzi, żyjących nieskomplikowanie i przeważnie w wielkiej biedzie.
W 1863 roku, w obawie przed aresztowaniem Jarosława, Konopniccy udali się z maleńkim pierworodnym synkiem Tadeuszem na emigrację do Wiednia i Drezna. W drugiej połowie 1864 roku, jeszcze przed carską amnestią, wrócili do kraju. W czasie pierwszych dziesięciu lat małżeństwa Maria urodziła ośmioro dzieci, dwoje z nich zmarło zaraz po urodzeniu. Wychowywanie sześciorga dzieci nie przeszkodziło pisarce w samokształceniu.
Konopnicka nie mogła jednak – jak napisze w jednym z autobiograficznych wierszy – znieść ograniczeń, jakie narzucał jej mąż. Nie chciała być na jego utrzymaniu i nie odpowiadała jej rola gospodyni domowej. Po latach zwierzy się, że została wydana "za przeżytego hulakę i człowieka już niemłodego", który wykorzystał jej dziecinną uległość. Jarosławowi z kolei nie podobały się literackie zainteresowania żony, której debiut literacki nastąpił jeszcze w czasie ich małżeństwa.
Po sprzedaniu w 1872 roku zrujnowanego majątku zamieszkali w dzierżawionym folwarku w Gusinie na terenie ówczesnej guberni kaliskiej (dziś województwo łódzkie). Tu powstał poemat "W górach", który – w cyklu listy z podróży w "Gazecie Polskiej" – przychylnie zrecenzował Henryk Sienkiewicz. Dzięki tej ocenie poetka uwierzyła w swój talent i postanowiła sama zadbać o dzieci i siebie.
Ostatecznie małżeństwo Konopnickich okazało się jednak nieudane - "wąsaty anioł" coraz więcej pił, podobno bił żonę.
W 1876 roku Konopnicka opuściła męża zabierając ze sobą szóstkę dzieci, co w tamtych czasach było aktem nie lada odwagi i samodzielności.
Przeniosła się do Warszawy, gdzie zarabiała na życie korepetycjami.
Mimo rozstania nie zerwała kontaktów z Jarosławem, zapalonym "chłopomanem", co w jakiejś mierze musiało korespondować z jej poglądami "poetki ludu". Mąż – typowy przedstawiciel ówczesnej "szlachty prywatnie poczciwej i patriotycznej, a politycznie i ekonomicznie ciężko ciemnej" – zbankrutował. Jego kłopoty ekonomiczne były m.in. skutkiem wydawania dużych sum na wykupywanie chłopów od służby w rosyjskim wojsku.
Jarosław zmarł w 1902. W trosce o utrzymanie i wykształcenie dzieci poetka zaczęła pracę w stolicy jako korepetytorka.
W 1889 r. Konopnicka związała się z młodszą o 19 lat malarką Marią Dulębianką. Przez następne 20 lat były właściwie nierozłączne - razem podróżowały, mieszkały, działały społecznie. W listach Konopnicka nazywa przyjaciółkę "Pietrkiem z powycieranymi łokciami". Nie brakowało plotek i żartów na temat związku malarki i poetki. W 1907 r. Konopnicka ostentacyjnie opuściła warszawski zjazd kobiet, którego sama była przewodniczącą - obraziła się za uszczypliwe uwagi uczestniczek kongresu na temat intymnego związku przewodniczącej i jej przyjaciółki.
Konopnicka angażowała się w konspiracyjne i jawne akcje społeczne, współorganizowała międzynarodowy protest przeciw pruskim represjom i prześladowaniu dzieci polskich we Wrześni, ustawom uwłaszczeniowym oraz prześladowaniom unitów. Propagowała walkę o prawa kobiet oraz organizowała pomoc dla politycznych i kryminalnych więźniów.
Na przełomie 1901/1902, będąc w kolejnej zagranicznej podróży, Maria Konopnicka koordynuje jeden z nurtów międzynarodowych protestów przeciwko brutalnym działaniom antypolskim w zaborze pruskim. W kwietniu 1901 roku pruskie władze wydały zarządzenie o nauczaniu religii w języku niemieckim. W wielkopolskiej Wrześni rodzice nie zakupili nowych podręczników i zakazali dzieciom odpowiadać nauczycielom po niemiecku. 20 maja 1901 roku pedagodzy ukarali dzieci chłostą. Próba interwencji ze strony rodziców spowodowała represje wobec nich. Podczas rozprawy 19 listopada 1901 roku 24 osoby skazano na kilka do kilkudziesięciu miesięcy więzienia. Dzieci rozpoczęły wtedy strajk szkolny, który rząd pruski złamał brutalnie dopiero w 1902 roku.
W 1908 roku w miesięczniku "Przodownica" Konopnicka opublikowała "Rotę", z budzącym do dziś sprzeczne emocje, kontrowersyjnym zwrotem: "Nie będzie Niemiec pluł nam w twarz". (Bez echa natomiast przeszedł znacznie ciekawszy cytat, że: "ten największy, kto najdalej pluje" [w: poemacie "Imagina", wyd. 1913]). Prawdziwą karierę zrobiła "Rota" w roku 1910 podczas obchodów grunwaldzkich.
W 1910 roku ukazał się poemat epicki "Pan Balcer w Brazylii". Ukazuje on losy emigracyjnej tułaczki chłopskiej z perspektywy prostego, choć obrotnego kowala Balcera. Męczeńska droga ludu kończy się, kiedy pielgrzymujący za chlebem bohaterowie uświadomią sobie swoje położenie i podejmą decyzję o powrocie do domu.
Konopnicka w swoich utworach dopuściła do głosu ludzi biednych, prostych, z gminu, co było nader odkrywczym literackim posunięciem. Wcześniej ich o losie wypowiadały się najczęściej osoby trzecie, z własnego, inteligenckiego punktu widzenia.
Utwory Konopnickiej zawierają protest przeciwko każdemu "faktowi życia, który boli": niesprawiedliwości społecznej oraz ustrojowi niosącemu ucisk i krzywdę. Nacechowane są patriotyzmem, liryzmem oraz symboliką sprytnie obchodzącą drastyczne wymagania cenzury.
Przebijała się do literatury o własnych siłach. Dobrze znając języki – niemiecki, francuski, rosyjski, wkrótce opanowała również czeski, angielski i włoski – zajęła się przekładami. Tłumaczyła utwory m.in. Heinricha Heinego, Paula Heyse, Edmonda De Amicisa.
Jako pisarka Konopnicka debiutowała w 1870 r. (pod pseudonimem Marko) wierszem pt. "Zimowy poranek" przychylnie przyjętym przez krytykę, kolejnym cyklem lirycznych wierszy "W górach" zachwycał się m.in. Henryk Sienkiewicz.
W latach 1881, 1883 i 1886 ukazały się kolejne serie jej poezji. Trudno dziś w to uwierzyć, ale na początku Konopnicka uchodziła za pisarkę kontrowersyjną, zwłaszcza w oczach środowisk narodowo-katolickich.
Wydane w roku 1881 "Z przeszłości. Fragmenty dramatyczne", w których ukazała prześladowanych przez Kościół wielkich uczonych, wywołały ostrą reakcję prasy konserwatywnej i środowisk narodowo-katolickich."Przegląd Katolicki" napisał, że jej "myśl jest bezbożna i bluźniercza". Ataki "Roli" na Konopnicką i Orzeszkową – która odważyła się ją wydawać – będą trwać przez następne ćwierćwiecze.
W latach 1884–1887 redagowała demokratyczne pismo dla kobiet "Świt". Próbując zradykalizować jego program, wywołała sprzeciw zachowawczej opinii publicznej i cenzury. Współpracowała też z tygodnikiem emancypantek "Bluszcz".
Adam Grzymała–Siedlecki uznał ją za "geniusza komunikatywności". Młody Stefan Żeromski zapisał w drugim tomie "Dzienników": "Nasze pokolenie ma swojego wieszcza w osobie Konopnickiej". I dodawał, że Konopnicka: "podsłuchuje uczucia i marzenia chłopa, romantyzm zaś odtwarzał podania, wierzenia, klechdy".
Nowele pisała od początku lat osiemdziesiątych XIX wieku aż do śmierci. Początkowo czerpała inspiracje z doświadczeń Prusa i Orzeszkowej, a następnie rozwinęła własne pomysły.
Z uwagi falę antysemityzmu, jaka przetaczała się wówczas przez ziemie polskie, Eliza Orzeszkowa wystosowała w 1890 do Marii Konopnickiej list z prośbą o publiczne zabranie głosu: "czy prozą, czy wierszem, napisz jedną lub dziesięć kartek, słowo Twoje wiele zaważy, u wielu wiarę znajdzie, wiele uczuć wzbudzi, złych uśpi". W odpowiedzi powstał "Mendel Gdański", nowela opublikowana po raz pierwszy w 1890 w "Przeglądzie Literackim", a trzy lata później w zbiorku nowel "Na drodze".
Bohaterem utworu jest stary Żyd pracujący jako introligator. Od urodzenia mieszka na ziemiach polskich i czuje się Polakiem. Dziwią go ruchy antysemickie i pogłoski, że mają bić Żydów. Nie rozumie, dlaczego odmawia mu się prawa bycia pełnoprawnym obywatelem. Dzięki pomocy polskich przyjaciół zostaje uratowany z pogromu, traci jednak serce dla Polski.
Z kolei w "Dymie" Konopnicka oddała niezwykłą więź łączącą matkę z dorosłym już synem Marcysiem, kotłowym w pobliskiej fabryce małego miasta. Matka, gotowa na wiele wyrzeczeń, nierzadko oddawała mu swój obiad. Pewnego dnia Marcyś ginie podczas wybuchu kotła.
W "Naszej szkapie" z tego samego zbioru Konopnicka zastosowała ciekawą metodę narracyjną: opowieść ma formę wspomnień kilkunastoletniego chłopca. Wicek Mostowiak mieszka z rodzicami i braćmi Felkiem i Piotrusiem w nędznej kamienicy na warszawskim Powiślu. Ojciec, piaskarz, stracił pracę. Żeby przetrwać, Mostowiakowie zmuszeni są wyprzedawać swój ubogi dobytek. Najtrudniej dzieciom było się rozstać ze szkapą. Jej nabywca przyrzekł, że umierającą na suchoty matkę chłopców powiezie gratis na cmentarz. Kiedy na trumnę matki padały pierwsze grudy ziemi, chłopcy wrócili do ulubionej szkapy, której uprząż przystroili świeżo narwanymi kwiatami.
W zbiorze nowel "Ludzie i rzeczy" (1898) opublikowała m.in. "Miłosierdzie gminy". Akcja utworu dzieje się w drugiej połowie XIX wieku w szwajcarskiej gminie Hottingen, która w specyficzny sposób opiekuje się osobami starszymi i niedołężnymi. Podejmują się jej najbogatsi gospodarze, którzy pobierane od gminy środki "licytują w dół". Wygrywa ten, kto zaproponuje najniższą kwotę. Przedmiotem takiej licytacji staje się stary Kuntz Wunderli, którego syn nie zamierza opiekować się ojcem. Ostatecznie Kuntz trafia do mleczarza Probsta, który… zaprzęga go do wózka z nabiałem.
W zbiorze nowel "Ludzie i rzeczy" (1898) opublikowała m.in. "Miłosierdzie gminy". Akcja utworu dzieje się w drugiej połowie XIX wieku w szwajcarskiej gminie Hottingen, która w specyficzny sposób opiekuje się osobami starszymi i niedołężnymi. Podejmują się jej najbogatsi gospodarze, którzy pobierane od gminy środki "licytują w dół". Wygrywa ten, kto zaproponuje najniższą kwotę. Przedmiotem takiej licytacji staje się stary Kuntz Wunderli, którego syn nie zamierza opiekować się ojcem. Ostatecznie Kuntz trafia do mleczarza Probsta, który… zaprzęga go do wózka z nabiałem.
Konopnicka zajmowała się także krytyką literacką, którą uprawiała od roku 1881, początkowo na łamach "Kłosów", "Świtu", "Gazety Polskiej", "Kuriera Warszawskiego", następnie w wielu innych pismach. Do 1890 roku koncentrowała się na recenzjach, analizach i polemikach wobec tekstów współczesnych autorów polskich i zagranicznych – m.in. Prusa, Orzeszkowej, Sienkiewicza, Dygasińskiego. Po roku 1890 pojawiły się w poezji Konopnickiej nowe tematy, zwłaszcza odwołania do dzieł kultury europejskiej oraz nowe sposoby nawiązań do tradycji biblijnej i romantycznej oraz do współczesnych poetyk symbolizmu i parnasizmu ("Z mojej Biblii", 1896, utwory ze zbioru "Linie i dźwięki", 1897, kompozycje sonetowe i balladowe w zbiorze "Italia", 1901 i "Drobiazgi z podróżnej teki", 1903). Obok studiów o literaturze i sztuce współczesnej (Asnyk, Hauptmann, Rostand) ogłosiła sporo ważnych prac o romantykach: Mickiewiczu, Słowackim, Teofilu Lenartowiczu, Bohdanie Zaleskim. W 1899 roku ukazało się studium "Mickiewicz, jego życie i duch”.
"Nie przychodzę ani uczyć dzieci, ani też ich bawić. Przychodzę śpiewać z nimi".
Publikowane od roku 1884 poezje Konopnickiej dla dzieci były pozbawione natrętnego dydaktyzmu i rozbudzały wrażliwość estetyczną małego odbiorcy, co było nowością w tej dziedzinie pisarstwa. W utworach takich jak "O Janku Wędrowniczku" (1893), "O krasnoludkach i sierotce Marysi" (1896) czy "Na jagody" (1903) łączyła autentyzm i fantastykę, tonację żartu i powagi.
Maria Konopnicka zmarła na zapalenie płuc 8 października 1910 roku we Lwowie. Została pochowana 11 października 1910 roku na cmentarzu Łyczakowskim we Lwowie, w Panteonie Wielkich Lwowian (II rondo, 5 aleja). Pogrzeb, zorganizowany przez Marię Dulębiankę, stał się wielką manifestacją patriotyczną, w której udział wzięło blisko 50 tysięcy osób. Jednak biskup Władysław Bandurski wycofał się z udziału z pogrzebie po zakazie wydanym przez arcybiskupa Józefa Bilczewskiego, którego zdaniem Konopnicka nie była prawowierną katoliczką.
Popiersie nagrobne wykonała Luna Drexlerówna. Zniszczone podczas II wojny światowej, zostało odtworzone w okresie powojennym. Na cokole wyryto fragment wiersza Konopnickiej "Na cmentarzu":
"…Proście wy Boga o takie mogiły,
Które łez nie chcą, ni skarg, ni żałości,
Lecz dają sercom moc czynu, zdrój siły
Na dzień przyszłości…"
Decyzją Międzynarodowej Unii Astronomicznej jeden z kraterów na Wenus został nazwany Konopnicka.
Na podstawie:
Jan Baculewski, Śladami życia i twórczości Marii Konopnickiej, Ludowa Spółdzielnia Wydawnicza, Warszawa, 1966
Janusz R. Kowalczyk Kultura.
Alina Brodzka, Maria Konopnicka, „Wiedza Powszechna”, Warszawa, 1975
Konopnicka wśród jej współczesnych: szkice historycznoliterackie, „Czytelnik”, Warszawa, 1976
W tłumie, na mrozie stanęła pod ścianą,
Okryta starą, mężowską sukmaną.
Posępna rzecz jest ta siwa siermięga,
Przesiąkła potem i łzami i zdarta
Na zgiętym w pracy i niedoli grzbiecie
Nędzarza, który nigdy z ciemności nie sięga
Do światła żadną ożywczą nadzieją...
I smętna rzecz jest, i zadumy warta,
I sama w sobie taka żałośliwa,
Jakby nie łachman, ale rana żywa
Na narodowym ciele się krwawiąca...
Kiedyś, gdy wichry i burze przewieją
I rozbłękitni się w sobie wiek słońca,
O tej siermiędze mówić będą w świecie
I zwać jej dzieje ludu epopeją...
I może wtedy nawet my, my sami,
Wśród narodowych skarbów i pamiątek
Ten nędzny, zgrzebny, poszarpany szczątek
Chować będziemy - i oblewać łzami!
Pół dnia już stała tak, nieporuszona,
Bezwładnie oba zwiesiwszy ramiona,
Patrząc upornie na gmach, kędy w sali
Rekrutów strzygli i mundurowali,
W ręku ubogi węzełek trzymała -
Chudoba syna, mizerna i licha...
Twarz jej wygasła, pożółkła, zmartwiała,
Jak pustka była posępna i cicha,
I tylko usta zacięte, drgające,
Jakiś krzyk duszy zdradzały ogromny,
Co mógł wybuchnąć dziki, nieprzytomny,
I bić w niebiosa, i wstrząsać to słońce,
Co bezpromienną i zimną swą głowę
Ukryło kędyś za chmury śniegowe.
Sąsiad przemówił do niej: ,,Pochwalony!”
Odrzekła na to jękiem jakimś głuchym...
Pierś jej w śmiertelnej podniosła się męce
I znowu wzrokiem błyszczącym i suchym
Patrzyła na drzwi zamknięte, przed siebie.
O, pochwalony! O. błogosławiony
Bądź Ty mi, Chryste, co przebite ręce
Rozciągasz ponad wieśniacze zagony
Z przydrożnych krzyżów! Tyś jest Bóg nędzarzy!
Ty liczysz kędyś w błękitnym swym niebie
Wszystkie gryzące łzy troski i bólu,
Co żłobią bruzdy wśród zwiędłych tych twarzy...
O! pochwalony bądź, boleści Królu!
Z trzaskiem otwarto drzwi sali: w natłoku
On jeden tylko jest widny jej oku...
Jej Jasiek!... Dziwne spostrzega odmiany:
Jakieś odblaski tragiczne, surowe
Padły już na tę obnażoną głowę,
Którą dziś jeszcze ocieniał włos lniany...
Klasnęła w dłonie i w oczy mu patrzy.
Podszedł w milczeniu. Był gibszy i bladszy,
A łzy, co kędyś pod sercem zaległy,
Wielkie i słone po licach mu zbiegły...
„O matko!” - „Nie płacz! Pan Jezus przemieni...
Tyś głodny; weź to, posil się na drogę...”
Chleb mu podała: wyjął nóż z kieszeni,
Odkroił kęsek i szepnął: „Nie mogę!
Nie mogę, matko, sam!” - Jak chusta zbladła,
Lecz rozłamała chleb - i z synem jadła.
A wtem wydano ostatnie rozkazy.
Marsz zabrzmiał. Jakieś zmieszane obrazy
Łąk, pól i lasów, i chaty, i wioski
Powiały razem z dźwiękami tej nuty...
- Hej!... nie zobaczyć już tego w żołnierce! -
Powstał zgiełk, lament... Jaśka tylko matka
Bez łzy, bez skargi trwała do ostatka,
Zwróciwszy oczy smutne, pełne troski,
Na drogę, którą iść miały rekruty...
Nagle, jak gdyby zawiodła ją siła,
Syna rękoma za piersi chwyciła...
"Dziecko!..." krzyknęła raz tylko i zbladła,
I zatoczyła się - i martwa padła...
Mówiono, że jej pękło chłopskie serce.
Przed dworskim gankiem stanęło ich czworo,
Główki na mrozie odkrywszy z pokorą.
Zwyczajnie, dzieci, z maleńka już karne,
Wiedzą, że dwór jest rzecz pańska, wielmożna,
Nie to, co chaty ich, nędzne i czarne,
Gdzie ledwo śnieżnej zamieci ujść można!
Nie wiem, czy które z tych biednych usłyszy
Kiedy w swym życiu, co godnym jest części;
Nie wiem, czy przyjdzie kto, by w chaty ciszy
Zasiąść do wielkiej lat dawnych powieści;
Czy im kto powie, jak kochać potrzeba
Zagon ojczysty, co daje kęs chleba,
Jak cudze prawa szanować, jak żywem
Poczuć się w wielkim łańcuchu ogniwem,
Lecz wiem, że z dawna uczono batogiem
Odkrywać głowę przed pańskim tym progiem.
Stanęły zbite w gromadkę; nad niemi
Jaskrawa gwiazda na żerdzi wybłyska,
Ścieląc snop światła krwawego po ziemi...
Kometa drżąca, dziwna, bez nazwiska,
Co raz do roku zjawia się-i świeci
Ponad głowami bosych, chłopskich dzieci...
Drżące od zimna podniosły się glosy
I uderzyły po śnieżnej przestrzeni,
A noc słuchała, smętna, a niebiosy
Pełne się zdały iskier i płomieni,
I ech żałosnych, zmieszanych w rozdźwięki,
I w jakieś ciche westchnienia, i w jęki.
Najmłodszy, dziecko drobne, co z drugimi
Stał wpośród jasnej okien dworskich łuny
Odziany w łachman, z stopami bosymi,
Umilknął nagle jak rwące się struny...
I ponad gwiazdą, klejoną z tektury,
Wielkie i smutne oczy wzniósł do góry
I myślał sobie: „Czemu to, mój Boże,
Choć Chrystus przyszedł, tak źle jest na świecie
I czarnej mąki garść tylko w komorze?
I nie ma ciepłej sukmanki na grzbiecie?
I tatuś, taki pijany z wieczora,
Matulę bije, choć płacze i chora?...
Czemu to ludzie w przednówek tak bledną
I jakby cienie po drogach się włóczą?
A dzieci we wsi z maleńka już kradną?
A jego dotąd na książce nie uczą?
Choć rad by wiedzieć, co jest tam daleko,
Het, het, za lasem, za młynem, za rzeką!...
Widać dla chłopów nie przyszedł Bóg może?
Wszakże, choć co rok do dworu chłopięta
Idą z kolędą i z szopką w tej porze,
On przecie nigdy, jak żyw, nie pamięta,
Żeby kto z dworu do chaty przychodził
I mówił: "Bracia, Chrystus się narodził!"
Czemu?” -
O dziecię! mgła nocy zasłania
Dzień, co odpowie na twoje pytania...
Och! oby tylko nie wzeszedł on sądem
Klęsk ostatecznych nad morzem i lądem!
Och! oby tylko wiekowi przyszłemu
Grom pomsty twego nie powtórzył: "Czemu?!"
W ubogiej izbie gość zjawił się błogi:
Słoneczny promień wiosenny, majowy!
Wszedł przez okienko z szybami drobnemi
I jasnym snopem rzucił się po ziemi,
Jak złota strzała padł na stół sosnowy,
Na deski starej, spaczonej podłogi,
Na tapczan nędzny, zasłany barłogiem,
Na komin pusty, zimny, bez ogniska,
Na obraz, który jaskrawie wybłyska
Złocistą glorią w poddaszu nędzarza,
Tak, jakby mógł Ten, co biednych jest Bogiem
I miłosierdziem, i smutnych odwagą,
Gromadzić skarby u swego ołtarza
I stać w purpury blaskach i kamieni,
Gdy ludzie głodni, nędzni, opuszczeni,
Korząc się przed nim, biją w pierś swą - nagą!
Był to niedzielny poranek wiośniany.
W izbie wyrobnik siedział z zgasłą twarzą
U pociemniałej i wilgotnej ściany,
Po której zamróz kroplami ociekał...
Aż z dum swych ciepłym zbudzony promieniem,
Posłyszał wróble, co na dachu gwarzą;
Spojrzał po izbie okiem smętnem, mgławem,
Potem na jasność tę ożywczą słońca
I szepnął z cichym, stłumionym westchnieniem:
„Jaś nie doczekał!”
I otarł grubej koszuli rękawem
Łzę, co po twarzy toczyła się, drżąca
I taka mętna, i ciężka, i wielka,
Jakby to wody nie była kropelka,
Lecz kamień, który, wyrzucony z duszy,
Padnie w głębiny i ziemię poruszy.
Zima ta ciężka była. Śnieżne duchy
Pomiędzy ziemią latały a niebem,
Białymi skrzydły zakrywszy błękity,
A mroźne wichrów północnych podmuchy
Dreszczem wstrząsały ubogie te ściany,
Wśród których nędzarz tak rzadko jest syty
Twardym i czarnym niedoli swej chlebem;
Tak biedne nosi na grzbiecie łachmany,
Tak ciężko musi pracować na dzieci
Wśród skrzących mrozów i wietrznej zamieci!
Zima ta ciężka była. Na kominie
Ogień nie co dnia rozniecał się lichy,
Nie co dnia ciepłą gotowano strawę.
Ojciec przychodził wieczorem bez siły,
Nie mogąc dźwignąć siekiery ni piły,
I padał spocząć, jak martwy, na ławę...
A Jaś tymczasem, w nędznej koszulinie,
Coraz to bledszy, coraz bardziej cichy,
Na kształt mdlejącej lampy lub pochodni,
Zjadał kęs chleba - i siadał na ziemi,
Patrząc na ojca oczyma smutnemi.
Jak ci, co mówić nie śmią, że są głodni!
Wreszcie z tapczana nie podniósł się wcale,
Ojca witając z daleka - uśmiechem...
Przeląkł się nędzarz, chwycił go w ramiona,
W piersiach mu grały i łkania, i żale...
Noc całą dziecko zagrzewał oddechem,
Bo mu się zdało, że stygnie, że kona...
Modlił się, płakał, o ściany tłukł głowę,
A ściany skrzyły się jak diamentowe...
Bo zima na nie rzuciła płaszcz biały.
Łzy na nich marzły - i jak perły stały.
Rankiem wyrobnik zastawił swą piłę,
Porąbał stołek, rozpalił ognisko,
Przyzwał lekarza. Lekarz, człowiek młody,
Oświadczył, że tu jest powietrze zgniłe,
Że straszna wilgoć ma tutaj siedlisko,
Że dziecku trzeba dać lepsze wygody,
Izbę obszerną, jasną i ogrzaną,
Ciepłe okrycie, a przy tym co rano
Posiłek lekki; pożywny, gorący.
Zapewnił nadto, że jeśli chłopczyna
Wiosny doczeka, to wzmocni go słońce.
Wreszcie oświadczył, że mróz - trzaskający!
I wyszedł. - Ojciec stanął jak zmartwiały,
We drzwi wlepiwszy źrenice błyszczące...
A wiatr tymczasem rozmiatał z komina
Iskry i dymy i w szyby tak siekał,
Jakby brał szturmem tę izbę ubogą.
Blada twarz chłopca zrobiła się sina...
Do ojca sztywne wyciągnął rączęta,
Rzucił się... wargi drobne mu zadrgały...
A śmierć, srebrzystą szatą owinięta,
Wzięła go z sobą tajemniczą drogą...
Promienia słońca Jaś już nie doczekał!
W mogiłce leży i nigdy mu duszy
Żadne już światło nie zbudzi, nie wzruszy...
Nigdy nie wzniesie pogodnych swych powiek
Na wielkie cuda tworzącej przyrody
I nigdy zapał do wiedzy, swobody
Nie drgnie mu w piersi okrzykiem: Tyś człowiek!
Ach, ileż takich mogił jest na ziemi
I jakże smutne są takie mogiły!
Ludzkość żyć winna siłami wszystkiemi,
A nędza co dzień odbiera jej siły...
Ten szereg drobnych grobów wśród cmentarza,
Co myśliciela smętnego przeraża,
To siew bez plonu, rzucony na marno,
Kwiat bez owocu - i stracone ziarno.
Poprzez mogiły, gdzie śpią te dzieciny
W milczeniu śmierci przerażliwem, głuchem,
Ludzkość, uboższa ramieniem i duchem,
Idzie tak wolno, jakby cel się zwlekał!
O bracia, czy w nas wcale nie ma winy,
Że słonka Jaś nie doczekał?
O większego trudno zucha,
Jak był Stefek Burczymucha,
- Ja nikogo się nie boję!
Choćby niedźwiedź... to dostoję!
Wilki?... Ja ich całą zgraję
Pozabijam i pokraję!
Te hieny, te lamparty
To są dla mnie czyste żarty!
A pantery i tygrysy
Na sztyk wezmę u swej spisy!
Lew!... Cóż lew jest?! - Kociak duży!
Naczytałem się podróży!
I znam tego jegomości,
Co zły tylko, kiedy pości.
Szakal, wilk,?... Straszna nowina!
To jest tylko większa psina!...
(Brysia mijam zaś z daleka,
Bo nie lubię, gdy kto szczeka!
Komu zechcę, to dam radę!
Zaraz za ocean jadę
I nie będę Stefkiem chyba,
Jak nie chwycę wieloryba!
I tak przez dzień boży cały
Zuch nasz trąbi swe pochwały,
Aż raz usnął gdzieś na sianie...
Wtem się budzi niespodzianie.
Patrzy, aż tu jakieś zwierzę
Do śniadania mu się bierze.
Jak nie zerwie się na nogi,
Jak nie wrzaśnie z wielkiej trwogi!
Pędzi jakby chart ze smyczy...
- Tygrys, tato! Tygrys! - krzyczy.
- Tygrys?... - ojciec się zapyta.
- Ach, lew może!... Miał kopyta
Straszne! Trzy czy cztery nogi,
Paszczę taką! Przy tym rogi...
- Gdzie to było?
- Tam na sianie.
- Właśnie porwał mi śniadanie...
Idzie ojciec, służba cała,
Patrzą... a tu myszka mała
Polna myszka siedzi sobie
I ząbkami serek skrobie!...
Wąską ścieżyną, co wije się wstęgą
Między pólkami jęczmienia i żyta,
Szedł blady, nędzną odziany siermięgą,
Wolny najmita.
I nigdy wyraz nie był dalszym treści,
Jak w zestawieniu takim urągliwym!
Nigdy nie było tak głuchej boleści
W jestestwie żywym.
Rok ten był ciężki: ulewa smagała
Srebrnym swym biczem wiosenne zasiewy
I ziemia we łzach zaledwie wydała
Słomę a plewy.
Z chaty, za którą zaległy podatki,
Wygnany nędzarz nie żegnał nikogo...
Tylko garść ziemi zawiązał do szmatki
I poszedł drogą.
W powietrzu ciche zawisły błękity,
Echo fujarki spod lasu wschód wita...
Stanął i otarł łzę połą swej świty,
Wolny najmita.
Wolny, bo z więzów, jakimi go przykuł
Rodzinny zagon, gdzie pot ronił krwawy,
Już go rozwiązał bezduszny artykuł
Twardej ustawy...
Wolny, bo nie miał dać już dzisiaj komu
Świeżego siana pokosu u żłoba;
Wolny, bo rzucić mógł dach swego domu,
Gdy się podoba...
Wolny, bo nic mu nie cięży na świecie -
Kosa ta chyba, co zwisła z ramienia,
I nędzny łachman sukmany na grzbiecie,
I ból istnienia...
Wolny, bo jego ostatni sierota,
Co z głodu opuchł na wiosnę, nie żyje...
Pies nawet stary pozostał u płota
I z cicha wyje...
Wolny! - Wszak może iść albo spoczywać,
Albo kląć z zgrzytem tłumionej rozpaczy,
Może oszaleć i płakać, i śpiewać -
Bóg mu przebaczy...
Może zastygnąć, jak szrony, od chłodu,
Bić głową w ziemię, jak czynią szaleni...
Od wschodu słońca do słońca zachodu
Nic się nie zmieni.
Ubogi zagon u nędznej twej chatki
I mokrą łączkę, i mszary, i wrzosy
Obsadzi urząd... podatki! podatki!
Ty idź do kosy!
Idź, idź! Opłatę do kasy wnieść trzeba,
Choć jedno ziarno wydadzą trzy kłosy
I choć nie zaznasz przez rok cały chleba...
Idź, idź do kosy!
Czegóż on stoi? Wszak wolny jak ptacy?
Chce - niechaj żyje, a chce - niech umiera!
Czy się utopi, czy chwyci się pracy,
Nikt się nie spiera...
I choćby garścią rwał włosy na głowie,
Nikt się, co robi, jak żyje, nie spyta...
Choćby padł trupem, nikt słówka nie powie...
- Wolny najmita!
Od zgrzytającej zębami maszyny
Powstał znużony, z osłupiałym okiem,
W którym się palił płomyk jakiś siny,
I przeszedł izbę w milczeniu głębokiem.
O czym miał mówić? - Myśl jego, wtłoczona
Pomiędzy koła i śruby, i piły,
Była tak ciężką jak jego ramiona,
Co się bezwładnie wzdłuż ciała zwiesiły...
O czym miał mówić? Wszak świata obroty.
Jego pragnienia i walki, i ruchy
Nie dobiegają tam, gdzie ciężkie młoty,
Grzmiąc przez dzień cały, ogłuszają duchy.
Jak senny przeszedł przez puste warsztaty,
Z głową zwieszoną, z obliczem wygasłem
Aż tam, gdzie kasy okienko zza kraty
Migało wypłat tygodniowych hasłem.
Wokoło gwarnym cisnęli się tłumem
Dnia najemnicy, z zamgloną źrenicą;
A zmrok zapadał z głuchym jakimś szumem
Ponad tych istnień smutną tajemnicą...
Zapłatę swoją wziął w ciżbie ostatni
I wyszedł czoło ocierając z potu.
Po dniu spędzonym wśród maszyn łoskotu
Chciałby usłyszeć głos ludzki, głos bratni,
Myśl z odrętwienia rozbudzić w gawędzie,
Uścisnąć rękę przyjaźni życzliwą,
Poczuć w swym bycie nie martwe narzędzie,
Lecz jakieś żywe ludzkości ogniwo...
Stanął w ulicy; na rogu jaskrawy
Napis obwieszczał, że tutaj dostanie
Głośnej muzyki i hucznej zabawy,
I zapomnienia o każdej swej ranie...
U wejścia para buchnęła gorąca,
Tłum w drzwi otwarte cisnął się nawałem,
A błędny obłok skrzydłem swojem białem
Chwytał przebłyski gasnącego słońca...
Cofnął się młody robotnik sprzed progu;
Ten zmierzch wieczorny, przejrzysty, różowy
Jakieś mu dumki nawiewał do głowy
O wiośnie, ciszy, przyrodzie i Bogu...
Jakieś pytania o życiu, o świecie
Zmąconą falą o duszę mu biły...
On czuł się cząstką i ruchu, i siły,
Lecz nieświadomą i bierną jak dziecię...
Powiew żywszego, szerszego już prądu
Pchnął myśli jego na głębię od brzegu...
Lecz brakło steru i w błędnym tym biegu
Nie umiał dostrzec przystani i lądu...
Czuł, że są wyższe i czystsze uciechy
Nad wrzask pijanej ciżby i muzyki,
Nad wyuzdaną swawolę i śmiechy,
Nad brzęk kieliszków i klątwy, i krzyki...
Lecz gdzie je znaleźć? Ach, gdyby w tym tłumie
Usłyszał jakieś dobre, mądre słowo,
Rzeźwiące rosą myśl jego jałową,
Jakżeby słuchał w poważnej zadumie!
Jakżeby chętnie podzielił się biciem
Serca, stwardniałej dłoni swej uściskiem...
Jakżeby chętnie żył, choć chwilę, życiem
Wiedzy i światła, i prac ducha bliskiem...
Stał tak niepewny, a wrzawa kipiała.
Przed nim szli ludzie... Myślące oblicza
Siła sympatii jakiejś tajemnicza
Nieraz ku niemu przyjaźnie zwracała...
Z przechodniów owych niejeden zapewne
Kochał lud, myślał o jego oświacie
I miał dla niego to uczucie rzewne,
Które obcemu nawet mówi: bracie...
Lecz gdzież są drogi, na których by duchy
Dwóch sfer odmiennych schodziły się społem?
Czy liż zwyczaje, jak więzów łańcuchy,
Każdej z nich ciasnym nie zamknęły kołem?
Przedmiotem czyjej troski i narady
Jest znikczemnienie w zwierzęcym spoczynku?...
Czyliż więc dziwno, że wyrobnik blady
Postał, podumał i poszedł - do szynku.
A jak poszedł król na wojnę,
Grały jemu surmy zbrojne,
Grały jemu surmy złote
Na zwycięstwo, na ochotę...
A jak poszedł Stach na boje,
Zaszumiały jasne zdroje,
Zaszumiało kłosów pole
Na tęsknotę, na niedolę...
A na wojnie świszczą kule,
Lud się wali jako snopy,
A najdzielniej biją króle,
A najgęściej giną chłopy.
Szumią orły chorągwiane,
Skrzypi kędyś krzyż wioskowy...
Stach śmiertelną dostał ranę,
Król na zamek wraca zdrowy...
A jak wjeżdżał w jasne wrota,
Wyszła przeciw zorza złota
I zagrały wszystkie dzwony
Na słoneczne świata strony.
A jak chłopu dół kopali,
Zaszumiały drzewa w dali.
Dzwoniły mu przez dąbrowę
Te dzwoneczki, te liliowe...
Po tym ciemnym boru
Kukułeczka kuka,
Z ranka do wieczora
Gniazdka sobie szuka.
Kuku! Kuku!
Gniazdka sobie szuka.
- A ty, kukułeczko,
Co na drzewach siadasz,
Jakie ty nowiny
W lesie rozpowiadasz?
Kuku! Kuku!
W lesie rozpowiadasz?
Leciałam ja w maju
Z ciepłego wyraju,
Zagubiłam w drodze
Ścieżynkę do gaju!
Kuku! Kuku!
Ścieżynkę do gaju!
Zgubiłam ścieżkę
Do gniazdeczka mego,
Teraz latam, teraz kukam,
Ot, już wiesz dlaczego.
Kuku! Kuku!
Ot, już wiesz dlaczego
Wszelkie materiały zamieszczone w niniejszym Portalu chronione są przepisami ustawy z dnia 4 lutego 1994 r. o prawie autorskim i prawach pokrewnych oraz ustawy z dnia 27 lipca 2001 r. o ochronie baz danych. Materiały te mogą być wykorzystywane wyłącznie na postawie stosownych umów licencyjnych. Jakiekolwiek ich wykorzystywanie przez użytkowników Portalu, poza przewidzianymi przez przepisy prawa wyjątkami, w szczególności dozwolonym użytkiem osobistym, bez ważnej umowy licencyjnej jest zabronione.